piątek, 13 maja 2011

Piotr Listkiewicz: Australia - przeklęta ziemia obiecana

MASAKRY ABORYGENÓW

Puśćmy wodze fantazji i wyobraźmy sobie następujące wydarzenie. Oto umówiliście się ze znajomymi, że nadchodzący weekend spędzicie razem w niedalekim parku narodowym. Pojedziecie tam pięcioma samochodami w sobotę rano, pokręcicie się trochę po okolicy, zaś noc spędzicie na jednym z licznych campingów. Wspaniały pomysł.


Koło piątej po południu zajeżdżacie na camping w lesie. Choć są już tam dwie inne rodziny, miejsca jest dosyć. Cieniste korony drzew pozwalają odsapnąć po wielogodzinnym upale. Polanę od południa i zachodu otacza zakole strumyka z kryształowo czystą wodą. Powietrze przesycone jest wonią lasu i przepełnione śpiewem ptaków. Idylla, przedsmak raju.

Panowie rozpakowują samochody i ustawiają namioty. Panie zabierają się za przygotowanie posiłku. Dzieci idą w busz w poszukiwaniu chrustu na wieczorne ognisko. Wesołe rozmowy, pokrzykiwania, śmiechy. Po godzinie polanę wypełnia zapach obiadu. Siadacie gdzie kto może i jecie prosty, ale smaczny posiłek.

Słońce zaczyna zachodzić i – jak zwykle w Australii – bardzo szybko zapada zmrok. Rozpalacie ognisko. Atmosfera luźna i radosna. Zasiadacie dookoła. Panie piją wino, panowie piwo. Rozmowy, kawały, śmiechy, od czasu do czasu komuś przypomni się jakaś piosenka.

Godzina dziesiąta wieczorem. Matki odprowadzają młodsze dzieci do namiotów i układają je do snu. Reszta nadal gawędzi przy ognisku. W pewnym momencie słyszycie jakiś ruch w otaczającym buszu i na polanę wjeżdża pięciu mężczyzn na koniach. Ubrani są po kowbojsku, przy siodłach pokrowce ze strzelbami. Mówią, że jadą z polowania na kangury, które im przeszkadzają na okolicznych pastwiskach. Zsiadają z koni. Zapraszacie ich do ogniska, częstujecie piwem, ale ich zachowanie jest nieco dziwne. Rozglądają się po polanie, przyglądają się kobietom.

Idziesz do samochodu po dodatkowe puszki piwa, ale najpierw wstępujesz po drodze do toalety. Będąc tam nagle słyszysz coraz bardziej podniesione głosy, następnie krzyki, a zaraz potem swoje imię wykrzykiwane przez żonę. Zapinasz szybko spodnie i wypadasz z toalety. Przy ognisku zamieszanie, kobiety i dzieci krzyczą i biegają w różne strony. Kowboje próbują je łapać, twoja żona próbuje się wyrwać z objęć jednego z nich. Twoja dwunastoletnia córka próbuje atakować kowboja. Mężczyźni walczą z napastnikami. Rozlegają się strzały. Biegniesz w tamtą stronę. Ogień, huk i piekący ból w piersi. Padasz przodem na zwalony pień drzewa. Wsysa cię jakiś potworny wir. Ciemność.

Budzi cię piekący ból w piersiach. Jest już dzień, ale słońce jeszcze świeci skośnie ukazując przedziwny widok polany. Przy okalających ją wielkich eukaliptusach stoją nieruchomo w dziwnych pozach mężczyźni – twoi znajomi, z którymi spędziłeś wczorajszy dzień oraz dwóch mężczyzn z samochodów, które były na campingu przed wami. Udaje ci się wstać i wtedy zauważasz, że mężczyzna najbliżej ciebie jest przywiązany do drzewa lassem. Podchodzisz bliżej i okazuje się, że jest martwy. Roje much spacerują po jego zakrwawionej twarzy. I wtedy rzut oka na polanę mówi ci wszystko o wydarzeniach poprzedniego wieczoru. Jakieś dziesięć kroków w kierunku ogniska leży twoja żona. Jest naga i od razu widać, że została zgwałcona. Obok niej twoja córka w takim samym stanie z głową rozłupaną czymś ciężkim. Tu i tam ten sam widok. Wszystkie kobiety zostały zgwałcone i zamordowane. Tu i tam leżą w kałużach krwi martwe dzieci. Pozostali mężczyźni stoją nadal przywiązani do drzew. Wszyscy są martwi.

Znowu odzywa się ból. Zdejmujesz koszulę i okazuje się, że upadek na pień uratował ci życie. Kula odbiła się rykoszetem od mostka, a ciężar ciała zalepił ranę koszulą. Gdyby nie to, do rana byś się całkowicie wykrwawił.

Jesteś w szoku i nie wiesz co robić. Żona została zabita prawdopodobnie nożem, córka być może kolbą sztucera. Chodzisz pomiędzy trupami jak błędny. Wszędzie miliony much zwabione wonią krwi. W pewnym momencie przypominasz sobie, że tuż przed przybyciem tych pięciu, niektóre kobiety poszły z dziećmi do namiotów. Idziesz tam. Jeden namiot leży na ziemi, a pod nim coś co przypomina ciało. Dwa namioty kompletnie zdemolowane, a wewnątrz ten sam widok co na polanie.

Co robić? – zadajesz sobie pytanie. Idziesz do swojego samochodu, aby poszukać komórki. Jest. Chodzisz po polanie próbując złapać sygnał. Wystukujesz 000. Cisza. Próbujesz jeszcze raz i jeszcze. W końcu łapiesz jedną kreskę, w telefonie odzywają się trzaski i głos operatorki, ale sygnał znowu zanika. Próbujesz jeszcze raz. Operatorka woła: „proszę podać swoją lokalizację” i znowu cisza, ale rozmowa nie została przerwana, więc powtarzasz, gdzie jesteś. Znowu trzaski i operatorka mówi: „odebrałam lokalizację, powiedz jaki jest problem”. Krzyczysz: „morderstwo, masakra” kilkanaście razy, bo nie wiesz w którym momencie ona cię słyszy. „Wysyłam...” i znowu trzaski.[...]

Choć akurat ta historyjka została w całości zmyślona, to jednak jej scenariusz powtarzał się w Australii od początku XIX wieku aż do 1928 roku, z tą jednak różnicą, że na campingach obozowały grupy Aborygenów. W identyczny sposób zginęło ok. 20 tys. mężczyzn, kobiet i dzieci. Niektórzy mówią o 100 tys., ale liczba ta obejmuje również skutki chorób przywleczonych przez zesłańców i osadników z Europy oraz masowe trucie miejscowej ludności arszenikiem. Badacze i historycy zgodnie twierdzą, że ofiary zorganizowanych masakr sięgają 20 tysięcy.

Scenariusz był identyczny. Wieczorem do obozowiska przyjeżdżało kilku okolicznych kowbojów, wybierali sobie kobiety, a gdy mężczyźni próbowali ich bronić byli przywiązywani do drzew, aby mogli sobie popatrzeć jak ich żony i córki są gwałcone. Na koniec kobiety i dzieci były bestialsko mordowane, po czym zabijano również mężczyzn. Po 1835 roku, gdy w Sydney powieszono siedmiu kowbojów za tego rodzaju wyczyn, napastnicy skrzętnie zacierali ślady paląc zwłoki i zakopując szczątki w ziemi lub wrzucając je do rzek i strumieni, nad którymi zazwyczaj obozowali Aborygeni. Często do kopania dołów i przygotowywania wielkiego ogniska wykorzystywano jeszcze żywych mężczyzn, aby ich następnie również zabić. Skąd my znamy takie metody?

Na pograniczu panowała zmowa milczenia, grupy eksterminujące krajowców składały przysięgę, zaś okoliczni mieszkańcy po cichu aprobowali masakry. Kilkanaście razy podczas tego okresu ludzie dobrej woli doprowadzali do oficjalnego śledztwa, ale oprócz tych siedmiu powieszonych nikt inny nie został kiedykolwiek ukarany. W olbrzymiej większości przypadków sprawcy nawet nie musieli stanąć przed sądem, bo śledztwa były umarzane ze względu na brak dowodów i zeznań naocznych świadków. Jeżeli ktoś nawet ocalał z pogromu i udało się go znaleźć, na ogół bywał likwidowany, zanim miał szansę cokolwiek powiedzieć. W miasteczkach, których mieszkańcy jawnie lub po cichu popierali masakry, brakowało ludzi, którzy mogliby zasiąść na ławie przysięgłych. [...]

W Australii masowe morderstwa Aborygenów mające na celu ich całkowitą eksterminację popełniane były w wyjątkowo bestialski sposób. Policji, osadnikom i kowbojom szkoda było nabojów, więc strzelano tylko do mężczyzn, którzy próbowali bronić siebie i swoje rodziny oszczepami, bumerangami, kijami i kamieniami. Po zwyczajowym zgwałceniu wszystkich kobiet, zabijano je wraz z dziećmi i starcami kolbami karabinów i siekierami.

Powód był prosty – całkowite pozbycie się „czarnych”, którzy przeszkadzali w procesie kolonializowania tej ziemi. A oto co napisał jeden z osadników: Zastrzelenie jednego Aborygena nie rozwiązuje sprawy, bo wiadomo, że tylko ten jeden nie będzie już ci zagrażał. Jeśli zabijasz dzieci, możesz być pewny, że nie dorosną. Ale o wiele lepiej jest zabijać kobiety, bo one już nigdy nie urodzą następnych bękartów. Jaka potworna logika jest w tym rozumowaniu!

Nikt nie wie dokładnie ile zorganizowano takich wypraw, bo często – jak to się mówi – żywa noga nie uszła z pogromu, nikt więc nie podał dalej wieści o masakrze. Czasami się jednak zdarzało, że w ciemnościach nocy udało się komuś ocaleć lub w porę ukryć się w buszu, i ten człowiek zanosił ostrzeżenie do innych grup żyjących w pobliżu. Bezskutecznie. Napastnicy byli zawsze szybsi i nie spoczęli, dopóki nie wyczyścili całej okolicy z Aborygenów.

Pewien osadnik mieszkający samotnie zażądał od żyjącej w pobliżu grupy plemiennej dostarczenia kobiety, aby mu uprała ubranie. Za usługę obiecał dać jej starą koszulę, a jej mężowi prymkę tytoniu. Aborygen przyprowadził żonę i usiadł na skraju podwórza. Gdy kobieta wieszała pranie na płocie, osadnik zaczął się do niej dobierać, a następnie zaciągnął ją do chaty i próbował zgwałcić. Widząc to, mąż wtargnął do chaty i zaczął bronić żonę. Osadnik wyciągnął nóż i skaleczył Aborygena, ale obojgu udało się go obezwładnić i zabić. Zabrali parę rzeczy z chaty i uciekli do swoich. W kilka dni później wrócił kowboj wysłany do miasteczka po zaopatrzenie i wszczął alarm zawiadamiając okolicznych farmerów. Zorganizowano grupę kilkunastu mężczyzn, którzy zaczęli przeczesywać okolicę w poszukiwaniu morderców, doszczętnie eksterminując kilka grup mieszkających w pobliżu. Nie było żadnego śledztwa, poszukiwania przedmiotów skradzionych z chaty, nie było żadnych przesłuchań. Po prostu w nocy napadano na obozowiska nie pozostawiając nikogo żywego. Scenariusz był zawsze ten sam – sterroryzowana grupa, gwałty, a w końcu bezlitosna eksterminacja wszystkich obecnych. Zanim w końcu złapano sprawcę, który się w ogóle nie ukrywał, chociaż jego grupa przemieściła się w inne miejsce w międzyczasie, zginęło od 50 do 150 niewinnych osób (dokładna liczba nie jest znana), w tym starcy, kobiety i dzieci. Zabójca farmera został skazany na 10 lat, które odsiedział w więzieniu tysiąc kilometrów dalej. [...]

Białych z roku na rok przybywało. Najpierw przywieziono zesłańców, ale oni nie byli dla Aborygenów groźni, bo ciągle byli pod strażą, ale już wkrótce zaczęły napływać wielkie rzesze osadników przede wszystkim z Anglii, Walii, Szkocji i Irlandii, a następnie ze wszystkich krajów europejskich, głównie z Niemiec, Holandii, Danii i Polski. Kto był pierwszy, ten zajmował tereny nadmorskie, wypierając żyjące tam od niezliczonych tysiącleci plemiona. Kto był drugi, musiał posuwać się coraz dalej w głąb lądu. W ten sposób plemiona nadbrzeżne zostały zmuszone do pogwałcenia granic terytoriów leżących bardziej na zachód, należących do ich sąsiadów, co nie zawsze spotykało się ze zrozumieniem. Ich obecność, polowania i pozyskiwanie pożywienia było często traktowane jako kradzież i bezprawie, co niejednokrotnie doprowadzało do walk międzyplemiennych, czyli zjawiska dotąd nieznanego.

Aborygeni z wybrzeża zostali wzięci w dwa ognie. Od wschodu napierało białe osadnictwo wspierane zbrojną ochroną wojska, policji i grup ochotników zawsze gotowych, żeby sobie postrzelać do ruchomego celu; od zachodu były zaś nie zawsze przyjazne plemiona sąsiadów, broniące swojego odwiecznego terytorium zgodnie z odwiecznym prawem. Taka sytuacja doprowadziła w końcu do całkowitego wytępienia tych plemion, którym nie udało się przedrzeć na daleką północ i którzy nie zostali tam zaakceptowani. Niektóre z nich pomimo ciągłego niebezpieczeństwa pozostały na miejscu, nie wyobrażając sobie, że mogą opuścić ziemię, której byli właścicielami od niepamiętnych czasów. Niektórzy farmerzy i hodowcy bydła pozwalali grupom plemiennym na koczowanie na zagarniętych terenach, ale to też nie zdało egzaminu, bo Aborygeni nie rozumieli nowych praw i nie respektowali granic posiadłości, przemieszczając się na sąsiednią farmę, gdzie witani byli salwą z karabinów, bo właściciel miał twardsze serce od swojego sąsiada. Coraz większe stada bydła wypierały kangury i inną lokalną zwierzynę, więc głód zmuszał Aborygenów do zabijania pojedynczych sztuk bydła.

Trzeba tu dodać, że Aborygen w tamtych czasach uważał zwierzę wyłącznie za źródło pożywienia i chociaż nigdy nie zabijał bez potrzeby, w przypadku głodu nie wahał się przed upieczeniem owcy lub krowy, choć niewątpliwie nie uważał takiego mięsa za przysmak. Aborygen uważał, że wszystkie zwierzęta, nawet te dziwne, które nagle pojawiły się na jego terenie, są częścią natury. Jego natury, bo przecież pasły się na jego odwiecznym terenie. Aborygen nie znał, nie rozumiał i nie akceptował nowego prawa własności i nie zgadzał się, że teraz ktoś inny jest właścicielem terenu. Tego rodzaju rozumowanie powodowało, że te dziwne zwierzęta uważał za swoją własność i pozwalał się im spokojnie paść do momentu, gdy poczuł głód. O ile barana można było zanieść gdzieś dalej, o tyle byczek był zbyt ciężki. Rozpalano ogień, ćwiartowano zwłoki i pieczono na miejscu, na pastwisku farmera.

Ucztująca grupa Aborygenów była gościnna. Gdy przyjechał farmer w towarzystwie parobków zawsze byli zapraszani do wspólnego „stołu”, ale jedyną reakcją były strzały ze strzelb i rewolwerów, a następnie gwałcenie kobiet i dziewcząt. W Australii do dzisiaj bydło jest bardziej święte niż święte krowy w Indiach, dlatego za tak niewybaczalne przestępstwo jakim było zjedzenie krowy, groził natychmiastowy lynch na wszystkich członkach grupy. [...]

Poza wyprawami karnymi mającymi „nauczyć czarnuchów lekcji” istniało tysiące przypadków zastrzelenia pojedynczych Aborygenów jedynie pod wpływem obopólnego niezrozumienia. Biali spotkali w Australii zupełnie inną kulturę niż ta, którą przywieźli z Europy. Żaden biały – czy to był zesłaniec, czy prosty chłop ze wsi, czy angielski wykształcony arystokrata – nie wyobrażał sobie, że Aborygeni mogą w ogóle mieć jakąś kulturę, prawa i zasady etyczno-moralne. Jak dzisiaj wiemy, ta kultura i te niezłomne i zawsze skrupulatnie przestrzegane prawa i zasady współżycia społecznego, były i nadal są o wiele wyższej jakości niż dawnej i współczesnej cywilizacji zachodniej. Są przede wszystkim czyste, pozbawione wszelkiej hipokryzji i fałszu, za to polegają na uczciwości, prawdomówności i szczerości. Jeżeli do tej pory mało kto w Australii zastanawia się nad tym i uznaje jej wyższość, cóż dopiero mówić o całym wieku XIX, który zaludnił Australię rasą białych panów, którym jakakolwiek kultura, moralność i etyka były całkowicie obce. Stąd fatalne w skutkach nieporozumienia i konflikty, które zawsze kończyły się krwawo. [...]

Pozorny brak poczucia własności na europejską modłę objawiał się również w poważniejszych przypadkach. Na przykład w okolicach Melbourne w latach 30’ XIX w Aborygeni sprzedali 300 tys. hektarów za 300 stalowych toporków, 200 koców i 100 używanych ubrań. Sporządzono wtedy notarialny akt kupna-sprzedaży, który do dziś stanowi curiosum miejscowego muzeum. Aborygeni posłusznie wynieśli się z tamtego terenu w inny rejon swojego terytorium, gdzie w następnych latach zostali najpierw zdziesiątkowani, a następnie zupełnie zlikwidowani przez tych osadników, którzy w ogóle nie chcieli zapłacić. Sprawa może się wydawać śmieszna, ale dla ówczesnych Aborygenów toporki o niebo lepsze od krzemiennych siekierek, które robiło się tygodniami oraz koce, którymi można się było okryć już, a nie polować na czterdzieści posumów, żeby sobie z nich uszyć opończę, były o wiele cenniejsze od ziemi, która zawsze była, jest i nigdy nie ucieknie. Być może Aborygeni sprzedając te 300 tys. ha myśleli, że biali trochę posiedzą w tym miejscu, a potem się znudzą i odejdą gdzie indziej? I jest to przypuszczenie bardzo prawdopodobne, bo żaden Aborygen nie wyobrażał sobie, że można obozować w jednym miejscu dłużej niż dwa tygodnie. Tymczasem biali obozowali tam o wiele dłużej. Tereny przechodziły z rąk do rąk kilka razy, były dzielone na farmy, a kilkanaście lat temu zostały podzielone na mikroskopijne działki budowlane, które stanowią dziś kilka dzielnic aglomeracji Melbourne. I o wiele więcej białych tam teraz obozuje.

Przeciętny Aborygen prawdopodobnie do dzisiaj nie pojmuje jak to się stało, że przez postawienie stopy na australijskim lądzie, kapitan Cook automatycznie zajął cały kontynent dla korony brytyjskiej nie pytając nikogo o zdanie, chociaż miał wyraźny rozkaz, żeby „jeżeli WP spotkasz tam krajowców, twoim obowiązkiem jest uzyskać ich zgodę tak na lądowanie, jak i na waszą obecność na tamtym lądzie”. Jak wykonano ten rozkaz? Na przywitanie były strzały z muszkietów, a potem już nikt o nic nikogo nie pytał.

Gdy kapitan Cook zatknął flagę brytyjską na australijskim lądzie, nie tylko zaanektował Australię, ale również jej odwiecznych mieszkańców, którzy od tego momentu stali się poddanymi brytyjskiej korony. Prawo brytyjskie mówiło, że każdy Aborygen ma być traktowany na równi z białym kolonistą, a za jego zabicie groziła kara śmierci tak samo jak za zabicie białego. Jednakże prawo było w Londynie, a jego odległe echa w Sydney i jeśli nawet gubernatorzy angielscy go nie przestrzegali, cóż można powiedzieć o zesłańcach i osadnikach, którzy chcieli coraz więcej ziemi i coraz więcej pieniędzy oraz zwykłych kowbojach wywodzących się na ogół z byłych zesłańców i różnych innych mętów? Na „pograniczu”, tzn. tam, gdzie mordowano Aborygenów, wiedziano tylko tyle, że prawo istnieje i trzeba tak manipulować faktami, żeby o masakrach nikt się nie dowiedział. Chociaż kowboje faktycznie uważali Aborygenów za „ruchomy cel”, do którego strzelało się dla wprawy, zawsze fabrykowano uzasadnienie dla zorganizowania karnej wyprawy oraz zaniżano liczbę ofiar, które zostały zastrzelone zawsze w obronie własnej.

Olbrzymia większość konfliktów miała podłoże seksualne. Białych kobiet było jak na lekarstwo. Wprawdzie transporty zesłańców zawierały wiele kobiet skazywanych przez angielskie sądy na zsyłkę za kradzież kury, swetra lub bochenka chleba, ale zanim zostały wypuszczone na wolność większość z nich zdążyła się porządnie zestarzeć. Za transportami skazańców zaczęły przypływać statki z osadnikami, wśród których były zawodowe prostytutki szukające zarobku najpierw podczas wielomiesięcznej podróży, a następnie w nowym kraju. To jednak był za kosztowny towar dla kowbojów, którzy pracowali za jadło, stare portki, kapelusz i dach nad głową, a poza tym prostytutki były w miastach, zaś kowboje na prerii i w buszu setki kilometrów dalej. Angielska arystokracja, kler anglikański oraz różni urzędnicy państwowi przywozili swoje żony i córki, ale to były za wysokie progi na kowbojskie nogi. Pozostały więc Aborygenki, które w dodatku chodziły całkiem nago. Cóż było więcej potrzeba? Napalony kowboj czekał na okazję, a potem wpadał w środek obozowiska, porywał na konia pierwszą lepszą z brzegu dziewczynę, wywoził ją kawałek dalej, robił swoje i często odwoził ją z powrotem dając jakiś drobny podarunek ojcu lub mężowi tytułem rekompensaty. Takie wydarzenia były na porządku dziennym, przyzwyczajono się do nich, a i dziewczyny nie były od tego. W niektórych plemionach czarna skóra stawała się coraz jaśniej brązowa, pojawiały się rude włosy i niebieskie oczy. I nikt by sobie tym głowy za bardzo nie zawracał, gdyby sprawy nie zaszły za daleko. Wyprawy uzbrojonych po zęby policjantów, kowbojów i różnych mętów organizowane, żeby nauczyć Aborygenów lekcji za zjedzonego barana, łączyły przyjemne (masowe gwałty) z pożytecznym (następujące po nich rzezie).

Choć Aborygeni nigdy przedtem nie byli mściwi i mściwości nauczyli się dopiero od Europejczyków, mieli swoje poczucie godności i na napaści różnego rodzaju odpowiadali nieudolnie przeprowadzanymi atakami partyzanckimi. Zaczynało się zawsze niewinnie i gdyby biały wykazał odrobinę dobrej woli, prawdopodobnie olbrzymia większość konfliktów w ogóle by nie powstała. Na przykład farmer zauważył, że nad jego strumieniem obozują Aborygeni, pojechał więc tam i nie pozwalając im na skończenie posiłku przegnał na cztery wiatry. Wprawdzie mu coś po swojemu próbowali wytłumaczyć – prawdopodobnie, że przenocują i pójdą jutro dalej, ale on nawet nie starał się zrozumieć nakazując niedwuznacznymi gestami, żeby się wynosili natychmiast. Ponieważ oni również nie rozumieli jego wrzasków, farmer dobywał rewolweru i strzelał na chybił trafił. Jeśli zranił lub zabił kogoś jasne było, że doczeka się jakiegoś rewanżu. Czasem było to uprowadzenie kilku owiec lub cielaków, czasem było to zarżnięcie i zostawienie stu owiec lub cielaków. Kiedy indziej polowano na tego farmera i gdy się za bardzo zapędził w busz bywał naszpikowany oszczepami.

Naturalnie natychmiast organizowano ekspedycję karną, która bez jakiejkolwiek litości mordowała każdą czarną postać w okolicy. Gdy natknięto się na pojedyncze kobiety, które ze starszymi córkami szukały jedzenia w buszu, było prawie pewne, że najpierw zostaną wszystkie zgwałcone bez względu na wiek, a następnie zlikwidowane. To zaś inspirowało resztę grupy aborygeńskiej do krwawego rewanżu, który na ogół odbijał się tylko na sprawcach, których atakowano tylko wtedy, gdy byli sami. Zabicie kumpla powodowało atak na obozowisko, masowy gwałt wszystkich kobiet i dziewcząt, a następnie masakrę. Jeśli ktoś się wymknął i doniósł reszcie Aborygenów w okolicy, następował rewanż, tzn. sprawcy masakry byli śledzeni, a następnie wyłapywani i mordowani z ukrycia. Powstawała następna grupa mściwych ochotników, która przeczesywała okolicę i atakowała wszystkie obozowiska spotkane po drodze. Scenariusz oczywiście zawsze ten sam – najpierw sterroryzowanie grupy, potem masowy gwałt, masakra i zatarcie jej śladów. Taki łańcuszek wydarzeń, tzn. rewanżów i kontra rewanżów mógłby się ciągnąć w nieskończoność, gdyby tylko starczyło Aborygenów w okolicy. O ile jednak ofiary w ludziach po stronie białych były znikome i ze wszech miar uzasadnione, o tyle Aborygenów, którzy najczęściej nie mieli nic wspólnego ze ściganą „zbrodnią”, ginęły za każdym razem setki.

Liczące tysiące lat tradycje nieagresji i ścisłego przestrzegania praw i zasad etyczno-moralnych spowodowały całkowitą bezbronność Aborygenów. Codzienne polowania wymagały umiejętności skradania się, maskowania, ukrywania, podchodzenia do zwierzyny na jak najbliższą odległość, a następnie sprawnego użycia broni. Jednakże strategia użyteczna w czasie polowań nie zdawała egzaminu w konfrontacji z białymi. O ile amerykańscy Indianie zawsze wystawiali straże w pobliżu obozowiska oraz mieli placówki strażnicze rozsiane po całym swoim terytorium wraz z precyzyjnym systemem wczesnego ostrzegania, Aborygeni nigdy nie wystawiali straży. Każdy atak białych na obozowisko był zatem totalnym zaskoczeniem i Aborygeni często nie mieli nawet czasu sięgnąć po oszczepy i siekierki.

Amerykańscy Indianie mieli ściśle określony system militarny przypominający regularną armię. Oznaczało to, że każdy członek plemienia wiedział dokładnie co ma robić i gdzie być w przypadku ataku oraz miał te czynności wielokrotnie przetrenowane. Byli dowódcy i pod-dowódcy, którzy kierowali akcją ofensywną lub defensywną, zgodnie ze swoim doświadczeniem, rozwojem sytuacji i strategią. Każdy wojownik potrafił walczyć na różne sposoby – strzelać z łuku, rzucać nożem i tomahawkiem, używać lassa oraz walczyć wręcz przy pomocy pięści, różnego rodzaju chwytów obezwładniających, potrafił kopać i gryźć. Aborygen nie potrafił, bo nigdy się tego nie uczył i nigdy dotąd nie było takiej potrzeby. Jedyne co miał to instynkt samozachowawczy, który inspirował go do obrony siebie i swojej rodziny, ale ponieważ dotąd nigdy nie musiał tego robić, jego obrona była chaotyczna, nieudolna i nieskuteczna.

W przypadku ataku dzieci zamiast od razu uciekać w busz korzystając z ciemności, kleiły się do matek uniemożliwiając im ucieczkę. Mężczyźni czuli się w obowiązku bronić swoich rodzin, więc zostawali na miejscu, aby stawić czoła napastnikom. Gdy padły pierwsze strzały, zaczynał się popłoch, wszyscy uciekali w różnych kierunkach wpadając na siebie nawzajem. Niektórzy próbowali wspinać się na drzewa, stając się łatwym celem dla napastników – kowboje zestrzeliwali ich z drzew jak dzikie kaczki. Inni wspinali się na skarpy, gdzie również byli dobrze widoczni. Jeszcze inni próbowali ukryć się w wodzie, czyli na otwartej przestrzeni, stając się łatwym celem. Tylko ci, którzy uciekali w busz, mogli liczyć na ocalenie.

Indianie od najmłodszych lat byli wychowywani na wojowników, którzy mieli walczyć i zabijać innych ludzi, starając się za wszelką cenę zwyciężać. Indianin musiał mieć ekstremalną sprawność fizyczną, błyskawiczną orientację, zdolność przewidywania, natychmiastowego osądu i decyzji. Potrafił do upadłego walczyć samotnie, ale musiał również umieć działać zespołowo. Tego rodzaju umiejętności posiadają wilki, które walczą i polują stadem pod wodzą przewodnika, ale Aborygeni nie mieli wilków w Australii i nie mieli się od kogo nauczyć. Zresztą, nie było potrzeby.

Aborygeni mieli swoich „starszych”, którzy kierowali życiem społeczności, ale w niczym nie przypominali indiańskich wodzów i ich zakres władzy był odmienny. Nie istniała żadna strategia na wypadek ataku z zewnątrz, bo takich ataków nie było. Przez niezliczone tysiąclecia grupy plemienne wędrowały w granicach swoich terytoriów i nie wykraczały poza nie i to samo robiło sąsiadujące plemię. Rozbijając obóz w jakimś zacisznym miejscu grupa nie miała się czego obawiać i zamiast nadsłuchiwać i oglądać się za siebie, skupiała się na jedzeniu i tańcach, śpiewach i opowieściach przy ognisku.

Historyjka na początku tego rozdziału ukazuje proporcje pomiędzy napastnikami a napadniętymi. Siedem samochodów przywiozło na polanę 30 – 35 bezbronnych, nie przeczuwających niczego osób. Napastników było tylko pięciu. I taki był na ogół stosunek w przypadku większości masakr. Ekspedycja karna rzadko przekraczała 5 – 8 mężczyzn, a jej ofiarą padało na ogół 30 – 50 osób. Jednakże ekspedycja karna rzadko kiedy ograniczała się do ataku na jeden obóz jednej grupy plemiennej. Po dokonaniu masakry napastnicy wsiadali na konie i nad tym samym strumieniem, kilkanaście kilometrów dalej spotykali następną grupę. Nawet bez pomocy tropicieli i informatorów nietrudno było zgadnąć, gdzie jest następny obóz, bo Aborygeni w swoich wędrówkach zawsze przychodzili do tych samych miejsc, gdzie mieli ukrytą ciężką broń i różne nieporęczne narzędzia, jak np. kamienne żarna do mielenia mąki. [...]

Szczegóły masakr, a zwłaszcza liczba zamordowanych Aborygenów, były skrzętnie ukrywane, ale sam fakt ich istnienia w okolicy docierał do świadomości mieszkańców. Większość milcząco lub głośno popierała te akcje, ponieważ dawały im iluzję bezpieczeństwa. Trafiali się jednak i tacy, których sumienie nie mogło się pogodzić z rozlewem niewinnej krwi i niektórzy w tajemnicy pisali listy do biur gubernatorów. Było to przedsięwzięcie niebezpieczne, bo w przypadku wykrycia donosiciela, nie tylko poddawano go społecznemu ostracyzmowi, ale otaczano taką nienawiścią, że nie miał innego wyjścia jak sprzedać lub porzucić farmę i wynosić się z okolicy. Zanim to nastąpiło, zdarzały mu się różne nieprzyjemne przypadłości, np. rozpraszanie i zabijanie bydła, co oczywiście było zwalane na Aborygenów, pobicia, napady rabunkowe itp.

Istniała również klasa pośrednia pomiędzy mordercami a donosicielami. Moralność tych osób nie mogła się pogodzić z krwawymi porachunkami, ale nie chciała się też pogodzić z istnieniem grup Aborygenów. Zaczęto więc stosować bardziej „humanitarną” metodę rozdając Aborygenom zatrutą lub zakażoną mąkę, albo podrzucając im gotowe, upieczone podpłomyki nafaszerowane arszenikiem. Na terenach, gdzie nie było czynnych strumieni, istniejące aborygeńskie studnie i oczka wodne były tuż przed przybyciem grupy zatruwane arszenikiem i innymi truciznami. Różne organizacje charytatywne, misje chrześcijańskie oraz osoby prywatne obdarowywały grupy plemienne kocami i ubraniami zakażonymi trądem, cholerą, tyfusem, żółtaczką, gruźlicą i syfilisem. W takich stanach jak Wiktoria i Nowa Południowa Walia oraz na Tasmanii, te akcje dobroczynne robiono tuż po pierwszych chłodach nadchodzącej zimy. W tropikalnych stanach jak Queensland, Terytorium Północne i Australia Południowa i Zachodnia metoda ta okazał się nieskuteczna, bo Aborygeni woleli chodzić nago i takie podarunki od razu wyrzucali. Metoda ta jest nadal stosowana w walce z „byczymi mrówkami”, które polewa się specjalnym preparatem zawierającym wirusa, a one zanoszą zarazę do mrowiska i zakażają resztę mrówek. Metoda zastąpiła trucie mrówek poprzez nalanie trucizny do otworu mrowiska, bo w tym celu trzeba było śledzić ścieżkę mrówek czasami parę kilometrów wiodącą przez niedostępne rumowiska buszu. Obecnie wystarczy pokropić jedną mrówkę i efekt jest ten sam.

Tom Petrie był synem Andrew Petri, inżyniera, który przyjechał do Brisbane w 1837 roku. Od najmłodszych lat fascynowali go Aborygeni, ich kultura i obyczaje. W wieku 14 lat przyłączył się do stuosobowej grupy Aborygenów z okolic Brisbane i udał się z nimi na doroczny zbiór owoców w paśmie Gór Bunya. Po przybyciu na miejsce, grupa została powitana przez jakieś 600 – 700 ludzi z różnych plemion, zgromadzonych tam na doroczne „dożynki”. Oprócz objadania się do nieprzytomności, Aborygeni – jak to było w zwyczaju – handlowali pomiędzy sobą, nawiązywali znajomości i kojarzyli małżeńskie pary. Była to również okazja do spotkania się „starszych”, wymiany najnowszych wiadomości z różnych terenów, dyskutowania nad różnymi sprawami plemiennymi oraz dochodzenie do wspólnych decyzji o żywotnym znaczeniu. Być może przed przybyciem białych takie spotkania miały spokojniejszy przebieg, a poruszane problemy nie były zbyt wielkiej wagi, ale w tym przypadku były to już lata 40’ i największym problemem dla Aborygenów byli biali kolonizatorzy.

Tom był jedynym białym wśród wielkiego tłumu. Został przedstawiony pozostałym przez „starszego” grupy, z którą przybył, uznany za równego i godnego uczestniczenia w większości wydarzeń. Jak pisze w swoim opowiadaniu, zgodnie z tradycją kobiety wygrzebały w ziemi wielkie koło, coś w rodzaju areny, wokół której zasiadali wszyscy obecni, aby wysłuchać relacji rzeczników każdego plemienia. Zazwyczaj był to jeden z bardziej elokwentnych mężczyzn, który donośnym głosem opowiadał, co przez miniony rok wydarzyło się w jego plemieniu i na terytorium, na którym koczowało. Ponieważ różnice językowe pomiędzy plemionami były znaczne – tym znaczniejsze, z im dalszych okolic plemię przybyło, wśród grup byli tłumacze, którzy tłumaczyli tym, którzy nie rozumieli.

Tym razem jednak tłumacze nie byli potrzebni. Na arenę weszła kilkuosobowa grupa kobiet i mężczyzn i odegrała coś, co dzisiaj nazwalibyśmy „happeningiem”. Kobiety udawały, że szukają jedzenia w buszu i trawach, po czym nagle znajdują worek „mąki białych”. Kobiety cieszą się ze znaleziska, bo odpada im zbieranie nasion dzikich zbóż, ich mozolne suszenie i mielenie w kamiennych żarnach. Następnie udają, że robią z niej podpłomyki, które pieką na rozgrzanych w ognisku kamieniach. Odgrywając swoją scenę, robią dokładnie to samo, co dzieje się właśnie wszędzie dookoła. Na obrzeżach tłumu zebranych palą się ogniska, a kobiety pieką podpłomyki ze zmielonych orzeszków drzewa bunya i dostarczają je siedzącym wokół areny.

Mężczyźni i kobiety na arenie udają, że jedzą. I nagle następuje punkt kulminacyjny. Ich twarze wykrzywia potworny grymas, trzymają się za gardła i brzuchy, usiłują wymiotować i pluć. Padają na ziemię kaszląc i tarzają się po niej z bólu z pianą na ustach. Wyją, płaczą i krzyczą. Niektórzy wstają i chcą gdzieś uciekać, inni piją wodę. Znowu padają i tarzają się z bólu, a w końcu, jeden po drugim umierają w potwornych drgawkach.

Przekaz jest dla każdego jasny. Jedna z grup nieobecna na tym dorocznym spotkaniu została wytruta. Jakiś biały podrzucił worek mąki zmieszanej z arszenikiem lub strychniną. Aktorzy następnie dopowiedzieli słowami więcej szczegółów. Masakra odbyła się w okolicach obecnego miasteczka Kilcoy, w prostej linii odległego od Gór Bunya o ok. 200 km. W grupie było ok. 50 mężczyzn, kobiet, starców i dzieci. Po zakończeniu przedstawienia zapadła grobowa cisza – relacjonuje Petrie – a następnie wszyscy wstali i przysięgli, że nie spoczną, dopóki nie zapłacą białym. Być może właśnie w wyniku tej przysięgi nasiliły się nieudolne ataki Aborygenów w latach 40’ i później, lecz z wiadomym skutkiem.

Ani wtedy, ani dziś nie wiadomo jakie były przyczyny tej masakry w 1842 roku. Nie wiadomo kto był za nią odpowiedzialny. Należy przypuszczać, że nie była to ani pierwsza, ani ostatnia sprawa tego typu, lecz nigdy na tak masową skalę.

Najwięcej trucia było w Queenslandzie, być może dlatego, że ten stan został stosunkowo późno zasiedlony, a osadnikami byli na ogół ludzie porządni i bogobojni, brzydzący się rozlewem krwi. Podrzucenie zatrutej mąki lub zakażonego koca to co innego i nie obciążało sumienia.

W innym miejscu tej książki przedstawiam relację z nierozwiązanego do dzisiaj tajemniczego morderstwa 26 grudnia 1898 roku w okolicach miasteczka Gatton w Queenslandzie (zob. film pt. Tajemnica Gatton na www.uq.net.au/zaprog). Mieszkałem tam 10 lat ca 2 km. od miejsca zbrodni i sprawa ta mnie bardzo interesowała ze względu na pewne dziwne okoliczności wydarzenia. Otóż dowiedziałem się od kilku osób, że jedna z wersji krążących nadal po okolicy utrzymuje, jakoby rodzina Murphy kilka lat wcześniej czynnie uczestniczyła w eksterminacji tamtejszych Aborygenów właśnie przy pomocy mąki zmieszanej z silną trucizną. Gdy rzuciłem uwagę, że przecież Murphy byli praktykującymi katolikami rodem z Irlandii, informatorka tylko się smutno uśmiechnęła i powiedziała: W tamtych czasach czegoś takiego nie uważało się za grzech, a księża i pastorzy pocieszali swoje owieczki, że pozbywając się niewygodnych szkodników, czyli Aborygenów, robi się im tylko przysługę, wysyłając ich do nieba.

Ten sam Tom Petrie wspomina w swoich dziennikach następną masakrę przy pomocy zatrutej mąki w okolicach Laidley, miasteczka oddalonego o 15 km od Gatton również w latach 40’ XIX w. oraz cytuje wypowiedzi innych osób mówiące o truciu Aborygenów. Niektóre z tych masakr się nie udały, np. nad rzeką Maroochy, gdy jeden z Aborygenów spróbował szczyptę mąki zanim została użyta i rozpoznał smak trucizny. Większość się jednak udała eksterminując całe, kilkudziesięcioosobowe grupy w Maryborough, nad rzeką Pain w okolicach Brisbane i w wielu innych miejscach tamtego rejonu oraz w okręgu Burnett, gdzie gotowym chlebem ze strychniną poczęstowano w tamtejszej misji wielką liczbę Aborygenów z okazji świąt Bożego Narodzenia. Jeden z ówczesnych osadników na tamtych terenach powiedział, że trucie Aborygenów jest „czymś prawie powszechnym”, zaś oburzonemu pastorowi o nazwisku Campion powiedziano w 1908 roku, że jeśli dać czarnuchom chleb z fosforem, to jedynie spowoduje się łzawienie oczu; o wiele lepiej jest zmieszać mąkę z arszenikiem, bo to ich załatwia na zawsze.

Obecnie istnieją różne placówki rządowe i naukowe, które próbują odgrzebywać te sprawy. Australijska demokracja przejrzała na oczy i próbuje się zrehabilitować w oczach świata, a zwłaszcza organizacji UNESCO przy ONZ i innych zajmujących się obroną praw człowieka. Jednakże wśród naukowców istnieją – jak zwykle – poważne rozbieżności zdań. Jedni przesłuchują Aborygenów, którzy historie masakr, skradzionych pokoleń i rasizmu białych przechowują w ustnych przekazach od kilku generacji; inni przesłuchują białych potomków i przeglądają archiwa rodzinne sprawców tych masakr. O ile pierwsza frakcja jest bardziej obiektywna i stara się dociec prawdy, druga frakcja subiektywnie próbuje wybielić sprawców. Odbywa się to na ogół przy pomocy znacznego zaniżania liczebności ofiar oraz badania „oficjalnych raportów policyjnych”, które do tej pory istnieją w archiwach. Gdy te raporty mówią o zastrzeleniu w obronie własnej trzech Aborygenów, należy to odczytywać, że ofiarą masakry padło od 30 do 50 mężczyzn, kobiet, starców i dzieci. Jeśli mówi się w raporcie, że Aborygeni robiący trudności zostali przegonieni z okolicy, należy to odczytywać, że nigdzie nie poszli, lecz zostali totalnie zlikwidowani.

Jednakże raporty były pisane jedynie wtedy, gdy w masakrze uczestniczyła policja. Dowódca wyprawy musiał sporządzić opis wypadków z podaniem przyczyny interwencji policji oraz „dokładną” liczbą zabitych Aborygenów oraz okoliczności w jakich zastrzelenie miało miejsce. Schemat takiego raportu był więc ściśle określony i oficer musiał się go trzymać, ale treść była jednym wielkim stekiem kłamstw. Na przykład uczestnicy wyprawy strzelali zawsze w obronie własnej, gdy stawało się jasne, że Aborygen sięgając po oszczep miał zamiar zaatakować białego. Wina zawsze leżała po stronie Aborygenów, bo to oni – jak mówiły raporty – rozpraszali pasące się stada, zabijali poszczególne sztuki, naruszali granice posiadłości i farm, kradli, napadali na farmy itd. Wyprawa policji była zawsze organizowana na prośbę pokrzywdzonych farmerów i społeczności danej okolicy. Wyprawa zawsze zabijała dwóch lub trzech mężczyzn, ewentualnie raniła kilku innych, a reszcie pozwalano uciec, mając nadzieję, że wyciągną odpowiednie wnioski z otrzymanej lekcji. Z tego samego powodu wyprawa nie była w stanie złapać ewentualnych sprawców przestępstw, bo mając nieczyste sumienia pierwsi uciekali, gdy pojawili się biali. Według tych raportów policja nigdy nie zabiła nikogo niewinnego. Oczywiście mowy nie było o żadnych gwałtach oraz mordowaniu kobiet, starców i dzieci.

Te raporty istnieją do dziś i w obliczu prawa są jedynym dowodem rzeczowym tego, co się wtedy działo. Te same raporty są dowodem, że dzisiejsi Aborygeni w swoich zeznaniach na podstawie ustnych przekazów otrzymanych od wcześniejszych pokoleń, mocno przesadzają. Jeżeli Aborygeni dzisiaj twierdzą, że w danym czasie i okolicy nastąpiła masakra, a nie istnieje żaden raport policyjny na ten temat, oznacza to, że żadnej masakry nie było, zaś historia jest zmyślona.

Tymczasem Aborygeni nie mają powodu kłamać i nie kłamią, lecz podają informacje uzyskane od swoich niedalekich przodków. Opowieści o masakrach i innych tego typu wydarzeniach z tamtych lat na stałe weszły w skład aborygeńskiej gnozy i jako takie nie mogą być zmieniane przez kolejne osoby relacjonujące. Również liczba zamordowanych jest ścisła, bo chociaż Aborygeni wówczas nie umieli liczyć na modłę białych, ale od czasu masakry podawane są listy imion, których następne pokolenia muszą się uczyć na pamięć. Ponieważ imię każdego Aborygena lub Aborygenki jest unikalne, nie może być mowy o powtarzaniu tych samych imion w odniesieniu do różnych przypadków i innych pomyłkach.

Jak widać nadal istnieje tendencja, żeby jak się tylko da wybielić już wystarczająco „białą” historię ostatnich dwustu lat Australii. Do dzisiejszego dnia żyją potomkowie morderców i wielu z nich to osoby dzisiaj szanowane i zajmujące wysokie stanowiska w biznesie i instytucjach rządowych. Ci potomkowie są po obu stronach barykady, bo ich przodkowie gardząc w sensie ogólnym „dzikimi”, nie pogardzali ich kobietami, gdy tylko nadarzyła się okazja. Każdy Aborygen o jasnej skórze ma w sobie europejskie geny. O ile mieszańcom nie zależy na dochodzeniu, kto był autorem rozbielenia ich skóry, o tyle ci szanowani dzisiaj biali zabiegają o to, żeby ich przodkowie w żaden sposób nie byli zamieszani w eksterminację Aborygenów i ich rozbielania, które następowało głównie w wyniku brutalnych gwałtów. Robi się zatem wszystko, żeby ukryć ewentualne koneksje korzystając z usług usłużnych historyków, którzy podważają każdą wersję wydarzeń przedstawianą przez Aborygenów. Mimo to raporty mówią same za siebie, bo pisane i podpisane były przez dowódców oddziałów, których nazwiska są znane. Jeżeli policjant napisał raport, to znaczy, że uczestniczył w wyprawie karnej, a jakie te wyprawy były i czym się kończyły, wiemy z innych dokumentów. Znane są również nazwiska niektórych uczestników wypraw karnych, w których policja nie brała udziału. Zostały zapamiętane, bo ich nosiciele w tamtych czasach chodzili w glorii sławy. Niemniej jednak, ponieważ nazwiska anglosaskie nie są unikalne, zawsze można powiedzieć, że tym „Smithem”, który wtedy wymordował plemię, nie był mój przodek.

Choć pewien procent białych osadników pochodził z Polski, pocieszające jest, że wśród długiej listy morderców nie ma ani jednego polsko brzmiącego nazwiska. Nie ma też nazwisk niemieckich, duńskich i holenderskich. Oznacza to zatem, że najbardziej spragnionymi krwi tubylczej byli Anglicy, Szkoci, Irlandczycy i Walijczycy, co zresztą potwierdziło się zarówno wcześniej, jak i później w Ameryce, Afryce i Azji, czyli wszędzie tam, gdzie byli brytyjscy kolonizatorzy.

3 komentarze:

  1. "Tymczasem Aborygeni nie mają powodu kłamać i nie kłamią"
    Taaa... ten argument powaliłby z nóg każdego. Lecz się, pisarzu-fantasto, bo przyśni ci się ta aborygenka...
    http://www.se.pl/wydarzenia/swiat/to-ona-zabia-8-dzieci_491968.html

    OdpowiedzUsuń
  2. Super artykuł. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń