tag:blogger.com,1999:blog-54114822140693967082023-11-15T06:02:54.450-08:00STUDIO ZA PRÓGFRAGMENTY KSIĄŻEK STUDIA ZA PRÓGUnknownnoreply@blogger.comBlogger8125tag:blogger.com,1999:blog-5411482214069396708.post-64723961946298470012011-05-13T22:19:00.000-07:002011-05-13T22:19:22.043-07:00Piotr Listkiewicz: Z Panem Bogiem za pan brat (pisze się...)<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">[...] Następnym aspektem uczciwego życia mocno podkreślanym w bajkach jest utrzymywanie się z własnych dochodów. Mistyczna gnoza mówi, że obowiązkiem człowieka jest stać na własnych nogach i nie być zależnym od dobroczynności innych. Każdy grosz, który otrzymuje od kogoś, będzie musiał być spłacony w jakiś sposób w tym życiu lub w przyszłym. Wszystko w tym universum ma swoją cenę, dlatego człowiek zawsze musi w końcu zapłacić za to, co otrzymał. To samo ukazują bajki i przysłowia. Żaden weksel nie może pozostać niespłacony i choć w bajkach odmalowane to jest z wielką, a czasami nawet groteskową przesadą, to jednak te straszliwe konsekwencje, które ponosi dłużnik, mają dobrze wbić w głowy słuchaczy zasady właściwego i uczciwego postępowania.</span><br />
<a name='more'></a><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
Z moralnego punktu widzenia nie ma niczego gorszego od zdobywania majątku w sposób nieuczciwy, ponieważ zazwyczaj odbywa się to kosztem innych ludzi. Aby równowaga Natury została zachowana, jeśli ktoś chce mieć więcej, to drugi musi mieć mniej, czyli <i>jeden traci, drugi się bogaci</i> - jak powiada przysłowie - ba, w rzeczywistości wielu innych musi mieć mniej, żeby jeden mógł się wzbogacić. Rzecz nie polega na wydrukowaniu większej ilości banknotów - jak to sobie niektórzy naiwni wyobrażają - a dobra materialne mają swoje granice i nie rodzą się w jakiś cudowny, nadprzyrodzony sposób, lecz krążą nieustannie z rąk do rąk. Za bogactwem zawsze gdzieś stoi człowiek i jego trud, dlatego w bajkach tak ostro piętnowany jest wyzysk wszelkiego rodzaju i tak potworne kary oczekują chciwców. <i>Bóg temu odpłaci, kto się z cudzego bogaci</i> - ostrzega przysłowie. [...]<br />
<br />
[...] Nieuczciwość rodzi się również w procesie nabywania, rozwoju i prób spełniania pragnień. Bajki ukazują wyraźnie, że pragnienia powstają wtedy, gdy człowiek nie godzi się ze swoim losem, kiedy chce czegoś więcej, nie chce być tam, gdzie jest, odgrywać takiej roli, jaką mu przeznaczono, być kimś i mieć coś, na co sobie ani nie zasłużył, ani nie zapracował, czyli - jak mówi przysłowie - <i>zawsze tego chce się, czego nie można</i>. Powstawaniem pragnień rządzi ego człowieka, które zawsze chce się wydostać na piedestał - chce być lepszym i lepiej widocznym od innych. <i>Kiedy komu dobrze, to chce jeszcze lepiej</i>, nie zdając sobie sprawy z faktu, że <i>kto wiele chce, ten mało ma</i>. Zła macocha koniecznie chce bogato wydać za mąż swoje szpetne i głupawe córki, pomiata więc biednym Kopciuszkiem zmuszając do ciężkiej pracy ponad siły i ukrywając jej piękność pod osłoną mroku i łachów przed przewijającymi się przez dom konkurentami. Tymczasem zarówno pokorny Kopciuszek, jak i Głupi Jasio są postaciami pozbawionymi wielkich aspiracji. Godzą się z losem i zadowoleni są z tego minimum, które mają. Cieszą się samym życiem, a nie jego zewnętrzną obwolutą, dlatego nie chcąc od niego niczego, otrzymują wszystko, co ten świat ma do zaoferowania oraz dużo więcej, bo bogactwo duchowe. [...]<br />
<br />
[...] W bajkach im ktoś jest szlachetniejszy, tym mniejsze posiada potrzeby, a pragnień nie ma żadnych poza jednym, którym jest tęsknota za Ojczyzną, za Domem, za Ojcem. Te początkowo niejasne tęsknoty i marzenia przybierają coraz wyraźniejsze i coraz bardziej realne kształty. Ojczyzna i Dom symbolizują Boskie źródło, z którego pochodzi dusza, zaś Ojciec to Bóg, którego ona jest dzieckiem. Ktoś taki jest coraz bardziej odporny na blichtr tego świata i na tandetne błyskotki, które ma do zaoferowania. W odróżnieniu od innych nie zadowala go zbieranie muszelek na plaży, lecz chce głęboko nurkować w poszukiwaniu tej jednej jedynej, najcenniejszej perły. Dlatego wtedy, gdy jego bracia bawią się, wojują, handlują, zdobywają ziemskie bogactwa i żenią się z pięknymi acz bardzo ziemskimi pannami, Głupi Jasio woli się bawić w popiele lub słuchać dźwięku fujarki na błoniach pod lasem. Jest wtedy sam ze sobą, a skupiając się na spokojnych czynnościach, łatwo mu przychodzi wejście w siebie i szukanie wewnętrznego skarbu. [...]<br />
<br />
[...] W bajkach diabeł jest symbolem i synonimem umysłu, i chociaż bajki słowiańskie malują go jako przewrotnego złośliwca, który staje na głowie, żeby popsuć duszy szyki poprzez kuszenie do złego i namawianie do nieuczciwości, to jednak sam jest zawsze na swój sposób uczciwy. Jest to bardzo charakterystyczny aspekt nauk, które wyjaśniają, że wszystkie siły universum - zarówno negatywne, jak i pozytywne - są doskonale sprawiedliwe, a więc i doskonale uczciwe. O ile jednak siły pozytywne ciągną duszę do wewnątrz na spotkanie Boga, czyli daleko poza zasięg wszelkich pokus, niesprawiedliwości i nieuczciwości - zadaniem sił negatywnych jest ściąganie jej w dół, do świata, usidlanie i zatrzymywanie w postępie duchowym. Zagadnienie to staje się o wiele bardziej jasne i zrozumiałe, gdy weźmiemy pod uwagę, że diabeł jest również stworzeniem Bożym i to co robi jest niczym innym jak wypełnianiem jednej z części Boskiego planu. [...]<br />
<br />
[...] Bajki w pewnym sensie bezkompromisowo dyktują zasady moralne i w związku z tym na temat dobra i zła mają bardzo jednoznaczne poglądy, będąc w całkowitej zgodzie z mistyczną gnozą, która mówi, że natura dobra i zła jest obiektywną rzeczywistością, będącą wartością stałą jak kosmos długi, szeroki i głęboki. Podobnie jak grawitacja, moralność jest jednym z fundamentalnych praw istnienia. Dlatego sumienie, ten nasz osobisty, a mimo to obiektywny kompas moralny, daje nam zawsze właściwą odpowiedź. Osobiste preferencje każdego z nas są tu całkowicie nieistotne i nie mają wpływu na funkcjonowanie kompasu moralnego na takiej samej dokładnie zasadzie jak czyjaś koncepcja, gdzie leży biegun północny, w najmniejszym nawet stopniu nie wpływa na wskazania magnetycznej busoli. <i>I tak właśnie powinno być</i> - pisze Brian Hines w książce "Życie jest sprawiedliwe" - <i>Jeżeli zgubiłeś się w gęstym lesie, wymagasz od kompasu, żeby ci pokazał, gdzie północ naprawdę jest, a nie tam, gdzie tobie się wydaje, że powinna być. Twój problem polega na tym, że nie wiesz, gdzie jesteś i w której stronie jest twój dom. Potrzebne ci jest urządzenie nawigacyjne zupełnie niezależne od twojej ignorancji.</i> Bowiem, gdyby sumienie mówiło nam za każdym razem to, co w danej chwili nam pasuje i chcemy usłyszeć, to upodobniłoby się do kompasu, który wskazuje północ tam, gdzie nam się wydaje, że ona jest, a nie tam, gdzie jest ona naprawdę. Poleganie na tak stronniczym urządzeniu prowadziłoby prosto na manowce i po paru razach już nikt nie miałby do niego zaufania. Gdyby prawda dopasowywała się do osobistych opinii, a nie opierała na obiektywnych realiach, ludzka egzystencja byłaby nie do zniesienia. Chociaż wielu ludzi uważa, że Einstein udowodnił jakoby wszystko było względne, to jednak jego teoria ukazuje coś zupełnie innego, a mianowicie, że istnieje konkretna obiektywna rzeczywistość, która leży u podłoża zjawisk, lecz ta rzeczywistość może wydawać się inna w zależności od czyjegoś względnego punktu widzenia. A to oczywiście zupełnie zmienia postać rzeczy. [...]<br />
<br />
[...] Słowiański folklor bezlitośnie odziera z wszelkiej świętości zarówno instytucję kościelną, jak i jej symbole w postaci budynku kościoła, kościelnego cmentarza, kościelnych ceremonii oraz samą osobę dobrodzieja, co odzwierciedla się w wielkiej ilości nie zawsze cenzuralnych przysłów oraz w wielu bajkach. Społeczność wiejska bierze tu prawdopodobnie odwet za dziesięciny oraz "świętopietrze", przy pomocy których pleban bez pardonu obdzierał pańszczyźnianych chłopów z ich skromniutkich plonów. Ludzie dobrze pamiętali tłustego na ogół duszpasterza, który chodził po polu i wybierał co "tłustsze" snopki zboża, nie przejmując się zupełnie, że w tej rodzinie właśnie narodziło się kolejne, piąte dziecko i że być może właśnie dla niego zabraknie chleba na przednówku. <i>Na księży zbiór szyje diabeł wór</i> - powiada przysłowie ukazując chciwość, zachłanność i nienasycenie duchowieństwa.<br />
<br />
Lud dobrze się orientował, co w trawie piszczy i wszyscy w okolicy wiedzieli, co się dzieje na plebani. Niezdrowe i zabronione zainteresowania odzwierciedlają się w przysłowiu: <i>Kto o czym, a ksiądz o Magdzie</i> i innych o wiele mniej cenzuralnych. We wsi ksiądz był na pierwszej linii i reprezentował Kościół, jeżeli zatem nie dawał dobrego przykładu parafianom, zgodnie z przysłowiem, że <i>dobry przykład to połowa kazania</i>, to znaczenie Kościoła również upadało. Niektórzy gospodarze czasami jeździli z prowiantem do zlokalizowanych tu i ówdzie pomiędzy wioskami klasztorów i widzieli, a jeszcze częściej domyślali się niejednego. Dlatego osobę duchowną traktowało się lekceważąco i choć wszyscy składali ręce, chodzili do kościoła, modlili się i dawali należną daninę, to jednak nie było w tym ani krzty prawdziwej pobożności.<br />
<br />
Trudno się zatem dziwić, że w bajkach i przysłowiach Bóg i Kościół to dwa bardzo czasami od siebie odległe zagadnienia. Doprawdy zaskakujące są opisy bezkarnych harców diabelskich po kościele oraz znak równości pomiędzy duchownym a diabłem. A oto dowody: <i>Co ksiądz zbiera, to czort zabiera, gdzie ksiądz swata, tam diabeł ślub daje, gdzie się księża wdają, tam i diabeł się wmiesza, ksiądz diabła wypędzi, a sam za dziesięciu diabłów stanie, krzyż na piersiach, a diabła ma na sercu</i> - to jedynie mała garść z przysłów, które o tym mówią. Gdyby niewłaściwe zachowanie duchowieństwa zdarzało się sporadycznie tu i ówdzie, to naturalnie nie byłoby inspiracji do uwieczniania tego w przekazach ludowych. Tymczasem, ponieważ istniejące do dziś bajki i przysłowia są spuścizną wieków z olbrzymich i różnorodnych etnicznie obszarów dawnej "Rzeczpospolitej obojga narodów", mamy prawo wnioskować, że były to praktyki powszechne. [...]<br />
<br />
[...] Folklor ma specyficzny stosunek do modlitwy, niejednokrotnie kpiąc sobie z modlących się duchownych, których ze względu na obłudę i różne inne przywary często łączono z diabłami. Świadczą o tym takie przysłowia jak: <i>Choć człek podły, przyjmij Panie modły! Kto się wiele modli, ten za mało robi</i> lub <i>Modli się pod figurą, a diabła ma za skórą</i>. Niewątpliwie powodem była przysłowiowa obłuda klasy kapłańskiej, która nawet modlitwę wykorzystywała do swoich samolubnych celów zapewne kierując się zaleceniem przypisywanym św. Pawłowi w jednym z listów, które zamieniło się w znane <i>ksiądz z ołtarza żyje</i>. Jeżeli ludzie nakazujący modlitwę po wstaniu z klęczek robili rzeczy niegodne osoby duchownej, to ani oni sami, ani modlitwa przez nich uprawiana, ani miejsce, gdzie się modlili, nie cieszyły się szacunkiem wiernych. Stosunek tradycji ludowej do modlitwy wywodzi się z mistycyzmu, który nazywa rzeczy po imieniu i taką modlitwę, jaką religia zaleca ludziom, ukazuje we właściwym świetle. [...]<br />
<br />
[...] Niezależnie od tego, jak żarliwie człowiek modli się o materialne sprawy, Bóg i tak robi swoje, dając mu tylko to, co uważa za stosowne dla jego dalszego rozwoju. Boga nie można oszukać, przebłagać, ani przekupić jakąś obietnicą. Są natomiast inne siły, które z wielką ochotą i gorliwością spełniają ludzkie zachcianki - siły negatywne universum. Mistycyzm mówi, że Natura spełnia najskrytsze pragnienia i marzenia, dając odpowiedni odzew na każdą ludzką chęć i na każdą modlitwę. Jest do tego zobowiązana prawem przyczyny i skutku, które mówi, że każde pragnienie, czyli wytworzona przez ludzki umysł przyczyna, musi się objawić w postaci spełnienia, czyli realizacji skutku. <br />
<br />
Jest to jednak niebezpieczna gra, bo o ile człowiek ma pewien wpływ na powstanie pragnienia w czasie i przestrzeni - na przykład może, ale nie musi zapragnąć czegoś właśnie w tej chwili - to jednak nie ma on wpływu na jego spełnienie. Spełnienie może przyjść od razu, nawet prędzej niż sobie życzono; może przyjść dokładnie wtedy, gdy oczekiwano, ale może równie dobrze przyjść dopiero po latach, gdy to spełnienie nie będzie już do niczego potrzebne, a nawet może sprawić kłopot. Na przykład dziecko upragnione i oczekiwane w młodości, może się urodzić rodzicom w późniejszym wieku, gdy to pragnienie już dawno wygasło, a inni ludzie mają już wnuki. Spełnienie pragnienia może również przyjść nie w tym wcieleniu, lecz po upływie epok w ziemskim wymiarze czasu, sprawiając człowiekowi przyjemną lub przykrą niespodziankę. Gnoza mówi, że pragnienia i spełnienia pracują na identycznej zasadzie jak popełnianie i spłacanie karmy, w myśl przysłowia: <i>Pan Bóg nierychliwy, ale sprawiedliwy</i>. [...]<br />
<br />
[...] Człowiek zauważył, że wiele jego próśb się spełnia i zasługę przypisał Bogu. Stąd powstała wiara w skuteczność modlitwy, która stała się jednym z filarów religii. Nie chodzi tu jednak o indywidualną modlitwę uprawianą w zaciszu domowym, lecz o tą w świątyni, odmówioną przez kapłana "w intencji", za którą wierny ma zapłacić, bo dopiero wtedy posiada ona wartość i moc. Jednym słowem, paradoksalnie zaczęto wierzyć w tego, który spełnia ludzkie materialne zachcianki, czyli zrobiono niewymowną przysługę i przyjemność Szatanowi. Przy okazji prawdziwy Bóg Ojciec z jednej strony zjechał na łeb na szyję o kilka pięter w dół, z drugiej zaś - będąc cały czas w człowieku - oddalił się w jego świadomości bardzo daleko. Szatana utożsamiono z Bogiem i zrobiono z niego złotego cielca, zaś nierozumiany Bóg poszedł po prostu w odstawkę. Oto w jaki sposób Szatan wyprowadza ludzi w pole przy pomocy religii, która rzekomo chce jak najlepiej. <br />
<br />
Jak widać zatem, modlitwa uprawiana w najlepszej wierze i pod wpływem szlachetnych motywów najczęściej prowadzi w labirynt umysłowych spekulacji oraz prosto w pułapkę błędnego koła narodzin i śmierci. Dlatego warto skorzystać ze spostrzeżeń mistycyzmu, który bardzo wyraźnie kreśli granicę pomiędzy pragnieniami właściwymi i niewłaściwymi oraz pomiędzy tym, o co się warto i trzeba modlić a tym, o co nie wolno się modlić. Jest to bowiem tak, jakby człowiek napisał dwa listy, zaadresował do dwóch różnych osób, a następnie pozamieniał koperty. Modlitwa o zmiłowanie nad duszą nie może być spełniona przez Szatana, bo to nie jego specjalność, zaś spełnianie przyziemnych zachcianek nie interesuje Boga. [...]</span>Unknownnoreply@blogger.com9tag:blogger.com,1999:blog-5411482214069396708.post-20226956523487055032011-05-13T22:16:00.000-07:002011-05-13T22:16:59.421-07:00Piotr Listkiewicz: Diabelski młyn reinkarnacji (pisze się...)<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">[...] Ludzie są głodni i spragnieni tego świata, a ich pragnienia dotyczą doczesności, dlatego to właśnie pragnienia są przyczyną nieustannych powrotów do tego świata. Spełnianie pragnień należy do obowiązków Natury. Życie człowieka kształtują jego własne pragnienia i tęsknoty, zaś to, czego pragnie, Natura zobowiązana jest spełniać. Narodziny, miejsce narodzin, rodzina i warunki - wszystko jest regulowane tym prawem od wieków. Człowiek zabierany jest tam, dokąd go ciągnie. To miłość i pociąg do przedmiotów i postaci tego świata ściąga go tutaj nieustannie. Im mocniejsze w nim są pociąg i tęsknota, tym prędzej dostaje przedmiot swojego pragnienia. [...]</span><br />
<a name='more'></a><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
[...] Współczesna cywilizacja jest podzielona na tych, którzy wierzą w przeznaczenie i tych, którzy w nie nie wierzą, zaś pomiędzy nimi jest jeszcze większa grupa takich, którzy "dowierzają" lub "nie dowierzają" w zależności od okoliczności i nigdy nie są pewni. Jednakże jednym z wielu dowodów na faktyczne istnienie przeznaczenia jest obecność tego pojęcia we wszystkich znanych dotąd cywilizacjach i kulturach, w słownikach wszystkich języków świata - również w polskim języku i wielowiekowej tradycji ludowej, której początki giną w mrokach "pogańskiej" przeszłości. Samo to już powinno dowodzić, że jeśli to słowo zawsze było używane, nigdy nie wyszło z użycia, nigdzie nie stało się archaizmem językowym i jest powszechne nawet we współczesnym, potocznym słownictwie, to nie może być ono zaledwie metaforą. Na tyle przemian i modernizacji językowych, podczas których wiele słów zanika i zostaje zapomniane, a na ich miejsce pojawiają się setki i tysiące innych wraz z rozwojem nauki i techniki, mieszaniem się narodowości i kultur oraz coraz łatwiej dostępną globalną komunikacją, słowo to nadal żyje pełnią życia, tzn. jest powszechnie używane w mowie potocznej i literaturze. Tak samo jak w każdej bajce jest coś z prawdy, takie przez tysiąclecia uparte mówienie o przeznaczeniu musi być oparte na faktach. Tym bardziej więc dziwi tak powszechna obecnie niewiara w przeznaczenie. Tymczasem, żeby zadowolić tych wierzących i tych niewierzących nasza cywilizacja wpadła na genialny pomysł, że przeznaczeniem można kierować. Ale o tym za chwilę. [...]<br />
<br />
[...] Wszystko w Naturze dąży do równowagi, ale jej nie osiąga. Jedynie dusza obleczona w ludzkie ciało ma prawo i możliwość osiągnięcia nieosiągalnego. Inne żywe istoty na Ziemi i gdzie indziej, gwiazdy, planety i galaktyki również cały czas dążą do tej równowagi. Dzięki temu dążeniu istnieją. Dzięki temu pędowi istnieje całe Stworzenie. Gdyby jednak pewnego dnia Stworzenie osiągnęło stan całkowitego equilibrium, wszystko zatrzymałoby się w miejscu i w tym samym momencie przestało istnieć. Uległoby całkowitej anihilacji - inaczej mówiąc: zatopiłoby się z powrotem w Bogu i stało się Nim tracąc swoją tożsamość jako Stworzenie, universum, kosmos, zyskując za to nie byle co, bo tożsamość Boga. A zatem, ewolucja jest procesem nieustannego dążenia i stawania się - jest dążeniem do zjednoczenia i stawania się ponownie Bogiem.<br />
<br />
Jaka jest zatem różnica pomiędzy dążeniem Natury a dążeniem człowieka? Jak to jest, że człowiek, który dorośnie do tego miana, może dokonać czegoś, czego nie może zrobić Natura? Odpowiedź jest prosta. Natura - pod tym pojęciem rozumiemy wszystko, czego możemy doznać przy pomocy zmysłów i ogarnąć rozumem - dąży do tej unii nieświadomie, automatycznie, instynktownie. Ma wszczepiony ten element Wielkiej Nostalgii, który ciągnie każdy atom, każdą drobinę, każdą żywą i nieżywą rzecz, nadając im pędu, każąc im gnać na oślep z nieskończoności w nieskończoność po orbitach, kołach, spiralach, donikąd, jak pies za własnym ogonem, jak wąż pożerający swój własny ogon. Tylko człowiek robi to świadomie, gdy dorośnie do miana Człowieka - dlatego tylko człowiek w końcu to osiąga. [...]<br />
<br />
[...] Mistycyzm radzi, żeby pozwolić przeznaczeniu toczyć się swoim torem i samemu przystosowywać się do sytuacji w miarę jak się one pojawiają zgodnie z dawno temu ustalonym planem i harmonogramem. Ma to olbrzymie znaczenie dla naszego własnego dobra i to na wszystkich poziomach naszej egzystencji. Na duchowo-umysłowym nie dokładamy niczego lub zbyt wiele do magazynu karmicznego, co stwarza szansę zastopowania procesu popełniania karmy wiążącej nas na przyszłość; na poziomie emocjonalno-uczuciowym jesteśmy bardziej spokojni i zrównoważeni, opanowani i pod kontrolą, a co za tym idzie o wiele bardziej sprawni i wydajni umysłowo, zaś nasze decyzje stają się coraz lepiej wyważone i trafne; wreszcie, na poziomie fizycznym przestajemy popełniać głupstwa najprzeróżniejszego rodzaju, bo po prostu brakuje do nich inspiracji od strony tak sfery emocjonalno-uczuciowej, jak i umysłu, który potrafi już panować nad pokusami zmysłów. Wszystko zaczyna zatem iść inaczej. Przeznaczenie idzie nadal swoim własnym torem, ale my zajmujemy w stosunku do niego pozycję obserwatora, który ma prawo korzystać z tego, co się wokół niego dzieje - w końcu jest to jego życie - ale robi to rozsądnie i mądrze.<br />
<br />
W literaturze mistycznej powtarza się dwa bardzo trafne przykłady postępowania z przeznaczeniem. Jeden mówi o zmianach pór roku, na które nie mamy wpływu i nie ma sensu z nimi walczyć, bo walka jest dla nas z góry przegrana. Drugi o gorzkim fakcie, że nie jesteśmy w stanie powyrywać wszystkich kolców (czyli zlikwidować problemów) z tego świata, lecz przecież możemy założyć mocne buty, aby po nich chodzić. Jeśli pozwolimy się toczyć naszemu przeznaczeniu, postaramy się, aby odpowiednio przygotować się do nadchodzącej mroźnej zimy lub upalnego lata; postaramy się wewnętrznie uodpornić na kataklizmy społeczne i polityczne tego świata, na jego fałsz, hipokryzję i iluzję. [...]<br />
<br />
[...] Szekspir powiedział, że "życie jest sceną, a my wszyscy aktorami". Im lepiej będziemy to zdanie pamiętać we wszystkich sytuacjach życiowych, tym lepiej dla nas. Bowiem zdawanie sobie sprawy, że życie jakie by nie było ciężkie i niewdzięczne, jest tylko grą, która nie ma w sobie żadnej realności, pozwala na przeżywanie go pogodnie i bez niepotrzebnej walki. Chociaż los niejednokrotnie wali w nas jak w worek treningowy, jeśli będziemy pamiętać, że jesteśmy tylko workiem lub bokserem trenującym do olimpiady, te jego ciosy niewiele nas będą obchodzić. Będziemy się na nie uodparniać nie tylko fizycznie utwardzając swe mięśnie, ale przede wszystkim psychicznie i mentalnie. "Przecież to tylko gra" - mówi kopnięty boleśnie piłkarz, narciarz, który złamał nogę, brydżysta, który przegrał robra, rajdowiec, który złapał gumę na kilometr przed metą. Nie ma się czym przejmować, nie ma się co obrażać za przegraną, bo jutro możemy i na pewno zostaniemy championami. [...]<br />
<br />
[...] Konieczność wcielania się w niższe formy życia nie jest karą, lecz odpowiedzią Natury na część karmy popełnionej pod wpływem niskich pragnień. Jeśli ktoś ma inklinacje do pewnych uczuć, emocji, odruchów właściwych tym niższym formom i jego styl życia je odzwierciedla, to Natura na pewno dostarczy mu takiego ciała w przyszłości, w którym będzie mógł się najlepiej wyrazić, zaspokoić, wyżyć i nasycić. Jest to zatem nic innego jak spełnianie, często bardzo głęboko ukrytych pragnień, do czego Natura jest zobowiązana.<br />
<br />
Z mistycznego punktu widzenia tego typu cofnięcie się duszy jest niebezpieczne, bo niższa forma nie daje zbyt wielkich możliwości, żeby w jakiś sposób zasłużyć sobie znowu na powrót do formy ludzkiej. Świadomość jest tym bardziej zamknięta, a umysł tym bardziej ograniczony, im forma stoi niżej na drabinie. Czasami dusza musi czekać tysiąclecia na odzyskanie ludzkiego ciała wcielając się w tym czasie w niezliczone, krótko lub długo żyjące postacie i żyjąc ich życiem ma większe możliwości zsuwać się dalej, do coraz niższych rodzajów form, niż wznosić. Dlatego nauki mistyczne z takim naciskiem przestrzegają, żeby korzystać z okazji posiadania ludzkiej postaci i zrobić z niej najlepszy użytek, to znaczy rozpocząć powrotną podróż do Boga. [...]<br />
<br />
[...] Z nauk mistycznych i obserwacji wynika, że dusza może okresowo "odskakiwać" od ludzkiej postaci na jedną lub kilka inkarnacji w związku ze swoimi zwierzęcymi inklinacjami w ostatnim lub którymś z ostatnich ludzkich wcieleń. Zwłaszcza w przypadkach, kiedy w grę wchodzi zaspokojenie pewnych pragnień, które mogą się wyrazić i spełnić tylko w ciele jakiegoś zwierzęcia, taka inkarnacja wypada w antrakcie pomiędzy kolejnymi wcieleniami ludzkimi. Długość tego cofnięcia jest różna w zależności od wagi obciążenia karmicznego danego typu i może ono trwać tyle, ile wynosi jedno kilkuletnie życie jakiegoś zwierzęcia lub obejmować kilka takich wcieleń. Mistycyzm traktuje je jako jeden z rodzajów fizycznego "piekła" lub "czyśćca", do którego dusza idzie na pewien czas, aby załatwić jakiś wycinek swojej karmy. Jeśli karmiczna "sprawa do załatwienia" nie była zbyt wielka, zaś zasługi dotychczasowych ludzkich inkarnacji znaczne, dusza po wyczerpaniu się tej karmy wraca do postaci ludzkiej i kontynuuje dalej swoją ewolucję. [...]</span>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5411482214069396708.post-49252678885471244302011-05-13T22:13:00.000-07:002011-05-13T22:13:13.250-07:00Mikhail Naimy: Księga Mirdada (fragmenty)<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">[...] Puśćcie rzeczy wolno i nie wysilajcie się, by je zmieniać. Bo rzeczy wyglądają tak jak wyglądają tylko dlatego, że wy wyglądacie tak jak wyglądacie. Rzeczy ani nie widzą, ani nie mówią - chyba, że wy pożyczycie im wzroku i mowy. Jeśli są przykre w mowie, szukajcie przyczyn w waszym języku. Jeśli brzydko wyglądają, wpierw i do końca swoje oko przeszukajcie.<br />
<br />
Nie proście rzeczy, by zdarły swe zasłony. Odsłońcie samych siebie, a wtedy i rzeczy się odsłonią. Nie proście rzeczy, by skruszyły swe pieczęcie. Pozbawcie pieczęci wpierw siebie, a wszystko będzie ich pozbawione. [...]</span><br />
<a name='more'></a><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
[...] Dlatego, jaka jest wasza Świadomość, takie jest wasze "ja". Jakie jest wasze "ja", taki też jest wasz świat. Jeśli jest ono czyste i sprecyzowane, wasz świat również jest klarowny i określony - a wówczas wasze słowa nigdy labiryntem nie będą, ani wasze uczynki nie będą kiedykolwiek bólu gniazdem. Lecz jeśli wasze "ja" jest mgliste i niepewne, wasz świat również jest zamglony i niepewny - wasze słowa zatem są jedynie gmatwaniną, a wasze uczynki stają się wylęgarnią bólu.<br />
<br />
Jeśli wasze "ja" jest stałe i niezmienne, wasz świat będzie również stały i niezmienny - wówczas będziecie potężniejsi od Czasu i o wiele bardziej rozprzestrzenieni od Przestrzeni. Jeśli jest przemijające i zmienne, wasz świat będzie też przemijający i zmienny - a wówczas będziecie tylko wstążką dymu w świetle słońca niknącą.<br />
<br />
Jeśli wasze "ja" będzie jedno, wasz świat będzie również jeden - a wówczas będziecie żyć w pokoju ze wszystkimi zastępami niebios i wszystkimi Ziemi mieszkańcami. Jeśli będzie ich dużo, wasz świat stanie się mnogością - a wówczas znajdziecie się w niekończącej się wojnie ze swoją prawdziwą jaźnią i z każdym stworzeniem w niezmierzonym królestwie Boga.<br />
<br />
"Ja" jest centrum waszego życia, skąd promieniują rzeczy stanowiące o całości waszego świata i dokąd się na powrót skupiają. Jeśli wasze "ja" będzie silne i niezłomne, wasz świat również będzie silny i niezłomny - a wówczas żadne siły wyższe sponad, ani żadne siły niższe spod, nie będą mogły zachwiać was w prawo lub w lewo. Jeśli zaś będzie słabe i niepewne, świat wasz też będzie słaby i niepewny - a wówczas będziecie bezradnymi liśćmi wciągniętymi w wichury gniewny wir. [...]<br />
<br />
[...] Drzewem Życia jesteście. Wasze korzenie są wszędzie. Wszędzie są wasze konary. Wasze owoce są w ustach każdego. Jakie by nie były owoce na tym drzewie, jakie by nie były jego konary i liście, jakie by nie były jego korzenie - są to wasze owoce, wasze liście i konary, są to wasze korzenie. Jeśli chcecie, by drzewo wydawało słodki i wonny owoc, jeśli chcecie, by zawsze było silne i zielone - zważajcie na sok, którym odżywiacie korzenie.<br />
<br />
Miłość jest sokiem Życia. Nienawiść jest ropą Śmierci. Lecz Miłość, podobnie jak krew, bez przeszkód krążyć w żyłach musi. Gdy zatrzymacie krew, staje się ona zagrożeniem i zarazą. A czymże jest Nienawiść, jeśli nie hamowaną, powstrzymywaną Miłością, zamieniającą się w śmiertelną truciznę dla karmiącego i karmionego; dla obu pospołu - nienawidzącego i dla tego, czego nienawidzi?<br />
<br />
Żółty liść na waszym drzewie życia jest tylko oderwanym od Miłości liściem. Nie obwiniajcie żółtego liścia.<br />
<br />
Uschnięta gałąź jest tylko zgłodniałą Miłości gałęzią. Nie obwiniajcie uschniętej gałęzi.<br />
<br />
Zgniły owoc jest tylko wyssanym Nienawiścią owocem. Nie obwiniajcie zgniłego owocu. Lecz raczej obwiniajcie swoje ślepe i skąpe serce, które wydziela sok życia nielicznym, a odmawia go wielu, tym samym odmawiając go sobie.<br />
<br />
Żadna miłość nie jest możliwa, za wyjątkiem miłości do siebie. Żadna jaźń nie jest prawdziwa, za wyjątkiem Wszystko-ogarniającej Jaźni. Dlatego Bóg jest całą Miłością, ponieważ On kocha Siebie. [...]<br />
<br />
[...] Żadnych przyjaciół mieć nie będziecie tak długo, dopóki choć jednego człowieka będziecie wrogiem mogli nazwać. Czyż serce, które pielęgnuje wrogość, może być bezpiecznym schronieniem dla przyjaźni?<br />
<br />
Nie poznacie rozkoszy Miłości, dopóki jest nienawiść w waszych sercach. Jeśli będziecie odżywiać wszystkie rzeczy sokiem Życia za wyjątkiem jednego małego robaczka, ten maleńki robaczek życie wam zatruje. Bo w kochaniu wszystkiego lub wszystkich, kochacie w istocie samych siebie. Podobnie w nienawidzeniu wszystkiego lub wszystkich, nienawidzicie w istocie siebie samych. Bo to, czego nienawidzicie jest nierozerwalnie związane z tym, co kochacie, jak orzeł i reszka tej samej monety. Jeśli macie być szczerzy wobec siebie, musicie kochać to, czego nienawidzicie i to, co was nienawidzi, zanim pokochacie to, co kochacie i co kocha was.<br />
<br />
Miłość nie jest zaletą. Miłość jest koniecznością - ważniejszą niż chleb i woda, ważniejszą niż światło i powietrze. [...]<br />
<br />
[...] Pamiętajcie, że kluczem do Życia jest Twórcze Słowo. Kluczem do Twórczego Słowa jest Miłość. Kluczem do Miłości jest Zrozumienie. Napełnijcie tym wasze serca i oszczędźcie swym językom bólu wielu słów, i oszczędźcie swoim umysłom ciężaru wielu modlitw, i uwolnijcie swe serca z niewoli wszystkich bogów, którzy zniewalają was podarunkiem, którzy głaszczą was jedną ręką, a chłoszczą was drugą; którzy są zadowoleni i łaskawi, kiedy ich chwalicie, lecz gniewni i mściwi, kiedy ich ganicie; którzy nie słuchają, dopóki nie zawołacie i nie dadzą, dopóki nie będziecie żebrać; a dając wam, jakże często wam żałują; których kadzidłem jest wasza łza; których glorią jest wasz wstyd.<br />
<br />
O tak, uwolnijcie swoje serca od wszystkich tych bogów, abyście w nich mogli znaleźć Jedynego Boga, który napełniwszy was Sobą, będzie miał was zawsze w sytości. [...]<br />
<br />
[...] Bo czymże jest pieniądz, jeżeli nie potem i krwią ludzi przekutymi przez chciwca na grosze i miedziaki, ażeby ich bardziej ujarzmić? I czymże są bogactwa, jeżeli nie potem i krwią ludzi zebranych przez takich, którzy wypacają i wykrwawiają do ostatka grzbiety tych, którzy najobficiej pocą się i krwawią?<br />
<br />
Hańba, i po wtóre hańba tym, którzy wypalają swe umysły i serca, trwonią noce i dnie na gromadzeniu bogactwa! Bo nie wiedzą co gromadzą.<br />
<br />
Pot dziwek, morderców i złodziei; pot gruźlika, trędowatego i paralityka; pot ślepca i chromego, znój oracza i jego wołu, pasterza i jego owiec, żeńcy i zbieracza - wszystko to i o wiele więcej składa się na bogactwa skład.<br />
<br />
Krew sieroty i łobuza; despoty i męczennika; nikczemnego i sprawiedliwego; rabusia i okradzionego; krew katów i skazańców; krew krwiopijców i oszustów, krew wyssanych i oszukanych - wszystko to i o wiele więcej składa się na bogactwa skład.<br />
<br />
Tak, hańba i po wtóre hańba tym, których bogactwem i towarem na sprzedaż jest pot i krew ludzi! Bo pot i krew na koniec wyegzekwują swą cenę. I straszna będzie to cena, i straszna będzie egzekucja. [...]<br />
<br />
[...] Kiedy przechodząc z cyklu zwanego życiem do cyklu zwanego śmiercią, zabieracie ze sobą nieugaszone pragnienia Ziemi i niezaspokojony głód jej namiętności, wówczas magnes Ziemi przyciągnie was znowu na jej łono. A będzie karmić was Ziemia swoimi piersiami, a Czas życiem po życiu i śmiercią po śmierci, odzwyczajać was będzie od jej mleka, dopóki nie odzwyczaicie się sami, raz na zawsze, z własnej woli i w zgodzie ze sobą. [...]<br />
<br />
[...] Jak mgła jest Wielka Nostalgia. Wydzielona z serca, otula serce, tak samo jak mgła wydzielana przez ziemię i morze, zaciera kształty ziemi i morza pospołu.<br />
<br />
I też podobnie jak mgła osieroca oko z wyraźnej rzeczywistości tworząc właściwą sobie rzeczywistość, tak i Nostalgia przytłumia uczucia serca i czyni siebie uczuciem naczelnym. I choć tak bezpostaciowa pozornie, bez celu i ślepa jak mgła, to jednak podobnie jak mgła aż roi się od nienarodzonych postaci, dobrze jest widoczna i dobrze określony cel posiada.<br />
<br />
Gorączce podobna jest też Wielka Nostalgia. Albowiem tak jak gorączka w ciele rozpalona, wysysa z ciała żywotność, trucizny jego spalając zarazem; tak też Nostalgia z tarć w sercu zrodzona, osłabia serce, kiedy pożera jego zbyteczności i śmiecie.<br />
<br />
I jak złodziej jest Wielka Nostalgia. Bo jak zakradający się złodziej ofiarę swą uwalnia od ciężaru, ale zostawia mu jątrzącą się ranę; tak i Nostalgia, kradnąc, wszystkie serca ciężary zabiera, pozostawiając je w strapieniu, obciążone zupełnym brakiem obciążeń. [...]<br />
<br />
[...] O tak, niczym innym Grzech nie jest, jak tylko przegrodą, która Człowiek wzniósł pomiędzy sobą a Bogiem - pomiędzy swym "ja" przelotnym i "Ja" stałym.<br />
<br />
Z początku zaledwie garścią liści będąc, przegroda ta do ogromu bastionu urosła. Bo od czasu, gdy precz odrzucił niewinność Edenu, Człowiek nie ustaje w wysiłkach, gromadząc coraz więcej i więcej figowych liści i szyjąc fartuszek za fartuszkiem.<br />
<br />
Gnuśni zadowoleni są z łatania dziur w swych fartuszkach szmatami wyrzuconymi przez bardziej przedsiębiorczych sąsiadów. A każda łata na szacie Grzechu jest grzechem, bo zmierza do unieśmiertelnienia tego wstydu, który był pierwszym i bardzo dotkliwym uczuciem odłączenia od Boga.<br />
<br />
Czy Człowiek robi cokolwiek, ażeby przezwyciężyć swój wstyd? Niestety! Wszystkie wysiłki polegają na wiecznym dokładaniu wstydu do sterty wstydu i fartuszka do fartuszka.<br />
<br />
Czy Człowiek ma jakieś sztuki i nauki, poza figowymi liśćmi?<br />
<br />
Jego cesarstwa, narody, segregacje rasowe i religie na ścieżce wojennej - czyż nie są to kulty czczące liść figowy?<br />
<br />
Jego normy co dobrze a co źle, honoru i hańby, sprawiedliwości i niesprawiedliwości; jego niezliczone zasady i konwenanse - czyż nie są one z figowych liści fartuszkami?<br />
<br />
Jego wycenianie niewycenialnego, mierzenie niewymierzalnego, oprawianie w ramki wszystkiego tego, co poza jakiekolwiek ramy wykracza - czyż wszystko to nie jest dalszym łataniem i tak już nieźle połatanych majtek?<br />
<br />
Jego żarłoczność przyjemności w ból obfitujących; jego chciwość bogactw, które zubożają; jego żądza panowania, która pęta nakłada i żądza wielkości, która poniża - czyż wszystko to nie są liczne kolejne fartuszki z liści figowych?<br />
<br />
W swym patetycznym pędzie, żeby zakryć swą nagość, Człowiek nałożył zbyt wiele fartuszków, które wraz z biegiem lat, tak ściśle do jego skóry przywarły, że przestał już rozróżniać pomiędzy nimi i skórą swoją. I Człowiek z trudem oddech łapie; i Człowiek apeluje o ulgę do swych licznych skór. A mimo to, w swym delirium, Człowiek zrobi wszystko, ażeby uwolnić się od swego ciężaru, za wyjątkiem jednej jedynej rzeczy, która naprawdę uwolni go od ciężaru - to znaczy od zrzucenia ciężaru. Będzie on dążył do pozbycia się swych dodatkowych skór, lgnąc do nich jednocześnie ze wszystkich swych sił. Chciałby być ogołocony, a mimo to pozostać kompletnie ubrany. [...]<br />
<br />
[...] Gdybym miał łzy, złożyłbym je dziś w ofierze każdej gwieździe migocącej i pyłkowi każdemu; każdej bulgocącej strudze i świerszczowi każdemu; każdemu fiołkowi, co swą wonną duszyczkę w powietrzu unosi; każdemu powiewowi wiatru; każdej górze i dolinie; każdemu drzewu i źdźbłu trawy - całemu temu przepływającemu pokojowi i pięknu tej Nocy, wypłakałbym me łzy jako przeprosiny za ludzką niewdzięczność i prymitywną ciemnotę.<br />
<br />
Bo ludzie, poddani ohydnego Grosza, zajęci są służeniem swemu panu, zbyt zajęci, ażeby zważać na jakikolwiek inny głos i wolę, niż pana ich wola i głos.<br />
<br />
A straszne są sprawy człowieczego pana. Zmierzają do obrócenia w rzeźnię tego świata, gdzie ludzie są rzeźnikami i zarzynanymi. I tak, pijany zakrzepłą posoką, człowiek zarzyna człowieka w przekonaniu, iż ten, który więcej zarżnie, spadkobiercą zarżniętych się stanie i odziedziczy całą ziemi obfitość i szczodrość nieba.<br />
<br />
Nieszczęsne ofiary! Czyż kiedykolwiek wilk przemienił się w jagnię rozrywając innego wilka? Czyż kiedykolwiek wąż przemienił się w gołębia dusząc i pożerając swoich bliźnich-węże? Czyż kiedykolwiek człowiek, przez zabijanie innych ludzi, odziedziczył tylko ich radości, bez smutków? Czyż kiedykolwiek ucho, przez zatykanie innych uszu, dostroiło się lepiej do harmonii Życia? Albo też oko, przez wyłupianie innych oczu, na emanacje Piękna bardziej wrażliwym się stało?<br />
<br />
Czyż jest gdzieś człowiek lub ludzi tłum, który potrafi wyczerpać błogosławieństwo godziny jednej czy to z chleba i wina, czy też z pokoju i światła? Ziemia nie rodzi więcej, niż wyżywić może. Nieba nie proszą się, ani też kradną środków do życia dla swych młodych.<br />
<br />
Kłamią, którzy mówią ludziom: Jeśli chcesz żyć, zabijaj i dziedzicz po tych, których zabijasz.<br />
<br />
Czyż na cierpieniach ludzkich, łzach i krwi pomyślnie rozwijać się może człowiek, który nie umiał miłością ich żyć, i żyć na mleku i miodzie Ziemi, i na głębi uczuć nieba?<br />
<br />
Kłamią, którzy mówią ludziom: Każdy naród dla siebie.<br />
<br />
Czyż stonoga postąpiłaby chociaż o cal, gdyby każda z jej nóg w inną stroną niż pozostałe szła, powstrzymywała ich ruch, albo też spiskowała zniszczenia ich chcąc? Czyż ludzkość nie jest monstrualną stonogą, której licznymi nogami są narody?<br />
<br />
Kłamią, którzy mówią ludziom: Honorem jest władać, być władanym jest hańbą.<br />
<br />
Czyż nie jest woźnica osła, prowadzony tegoż osła ogonem? Czyż więzienny dozorca nie jest uwiązany do więźniów?<br />
<br />
Zaprawdę, osioł wiedzie swego woźnicę; więzień więzi swego dozorcę.<br />
<br />
Kłamią, którzy mówią ludziom: Wyścigi są dla szybkich, racja należy do mocnych.<br />
<br />
Bo życie nie jest wyścigiem mięśni i krzepy. Jakże często kaleka i słabeusz, do celu dochodzą szybciej niźli reszta. A nawet czasami i komar rozłoży gladiatora.<br />
<br />
Kłamią, którzy mówią ludziom, że nie można złego wyprostować inaczej, jak tylko przy pomocy zła. Jedno zło nałożone na drugie zło, nigdy nie uczyni dobra. Zostawcie zło w spokoju, a samo się wykończy. [...]<br />
<br />
[...] Nie obrażajcie się na ludzką niewdzięczność i zjadliwe szyderstwo; lecz pracujcie z miłością i cierpliwością niewyczerpaną nad ich wybawieniem od siebie samych i od potopu ognia i krwi, który już wkrótce na nich spadnie.<br />
<br />
Jest czas, ażeby ludzie mordować ludzi przestali.<br />
<br />
Słońce, i księżyc, i gwiazdy, od zawsze oczekują, ażeby być dostrzeżonymi i usłyszanymi, i zrozumianymi; alfabet Ziemi na rozszyfrowanie czeka; szerokie Przestrzeni szlaki na przemierzenie czekają; splątana Czasu nić czeka na rozplątanie; Wszechświata woń czeka, ażeby ją wchłonąć; katakumby Bólu, czekają na zburzenie; legowisko Śmierci czeka na splądrowanie; chleb Zrozumienia czeka na skosztowanie; a Człowiek, ten Bóg w powijakach, czeka na rozwinięcie.<br />
<br />
Jest czas, ażeby ludzie przestali okradać ludzi i zjednoczyli szeregi swe skupiając się na wspólnym zadaniu. Kolosalne jest to zadanie, lecz jakże słodkie zwycięstwo. W porównaniu do tego, wszystko inne jest banalne i puste.<br />
<br />
O tak, jest czas. Lecz niewielu tylko nań zwróci uwagę. Inni muszą czekać innego wezwania - innego brzasku. [...]<br />
<br />
[...] Nie zaciągajcie weksli na spokój od kłopotami przepełnionego świata, ażebyście nie zaciągnęli weksli na Kłopot.<br />
<br />
Nie zaciągajcie weksli na miłość od nienawidzącego świata, ażebyście nie zaciągnęli weksli na Nienawiść.<br />
<br />
Nie zaciągajcie weksli na życie od umierającego świata, ażebyście nie zaciągnęli weksla na Śmierć. Świat nie może zapłacić wam żadną inną monetą, jak tylko swoją własną, która jest monetą dwustronną.<br />
<br />
Lecz zaciągajcie weksle na waszą nieskończoną Boską Jaźń, która tak zasobna jest w spokojne Zrozumienie. [...]</span>Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-5411482214069396708.post-72081333108257129892011-05-13T22:09:00.000-07:002011-05-13T22:09:44.543-07:00John Davidson: Ewangelia Jezusa - w poszukiwaniu jego prawdziwych nauk<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Ze względu na swą uniwersalną powszechność mistycyzm nazwany został filozofią perenialną, na którą się natykamy we wszystkich czasach, wśród wszystkich narodów oraz we wszystkich religiach. W samej rzeczy, gdy bez uprzedzeń przyjrzymy się naukom religijnym na świecie, stwierdzamy, że poza dzielącymi je różnicami kulturowymi oraz odmiennością rytuałów, prawie wszystkie zbudowane zostały na fundamentach tych samych, uniwersalnych, duchowych, czyli mistycznych prawd. Studia nad tą uniwersalną, duchową bazą religii i próby praktykowania jej na co dzień, poszerzają horyzonty, umożliwiając rzut oka poza granice religii, poza uprzedzenia i zabobony, a co za tym idzie, pozwalają na uzyskanie swobodnego i szeroko rozpościerającego się widoku na przestrzenie prawdziwej duchowości, która jest dziedzictwem należnym wszystkim ludzkim istotom. A mimo to wydaje się, że wrodzoną ludzką cechą jest zawężanie spraw uniwersalnych i robienie z nich zaściankowo-parafialnych konkretów.</span><br />
<a name='more'></a><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Potrzeba jedynie uważniejszego spojrzenia i rozwagi, aby dojść do przekonania, iż nauki Jezusa a nauki chrześcijaństwa to nie to samo. W chrześcijaństwie istnieje długi szereg praktyk i wierzeń, które nie mają żadnego oparcia w tym, co Jezus powiedział i czego nauczał. Dodawane były w miarę rozwoju religii, a ich powstanie można w wielu przypadkach prześledzić historycznie i ustalić dokładnie ich miejsce i czas. W dodatku, wiele ewangelicznych wypowiedzi Jezusa oraz zapisów przedstawiających wydarzenia, to sprawy trudne do pojęcia, co sprawiło, że zostały zinterpretowane na przeróżne sposoby, przez różnych ludzi i w różnych czasach. Ta rozbieżność pomiędzy chrześcijaństwem i naukami Jezusa jest ważnym czynnikiem w naszych badaniach, czego on właściwie nauczał. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Niniejsza książka została napisana z myślą przede wszystkim o czytelnikach wychowanych w chrześcijańskim kręgu religijno-kulturowym, którzy poszukują wyższego i głębszego zrozumienia, wykraczającego poza rytuały i dogmaty. Jej układ i styl ma zatem na celu udostępnienie zawartości zwykłemu, świeckiemu człowiekowi. Wydaje mi się, że tak szeroko zakrojone studia mistycznych i spokrewnionych pism pochodzących z czasów Jezusa, przeprowadzono po raz pierwszy. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Prawo do posiadania własnych przekonań i swoboda ich wyrażania, którymi cieszą się prawie wszystkie kraje zachodnie, wraz ze zjawiskiem przemieszania kultur oraz wolnym dostępem do innych wyznań, doprowadziły wielu ludzi do zakwestionowania unikalnego charakteru chrześcijaństwa i jego autorytetu jako jedynego medium zapoznającego z naukami Jezusa. Niezadowolenie zaostrza się dalej poprzez zwiększający się trend materialistyczny, wytwarzając głęboki rozdział pomiędzy życiem religijnym i materialnym. W rezultacie unikalne przesłanie chrześcijaństwa o cudownym narodzeniu i jedynym Synu Boga, który umarł męczeńską śmiercią na krzyżu w celu spłacenia „grzechów świata”, już nie brzmi rewelacyjnie we współczesnej, naukowej epoce. Ani też dla wielu – już niebojących się piętna heretyka, społecznego ostracyzmu lub miana niedowiarka – nie brzmi to prawdopodobnie. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Na przykład wielu gnostyków chrześcijańskich było zdania, że Jezus nauczał reinkarnacji, w którą powszechnie wierzono w Europie, Afryce Płn. (głównie w Egipcie) i na Bliskim Wschodzie. Inni odrzucali wiarę w narodzenie z dziewicy, rezurekcję materialnego ciała i inne dogmaty, które są do dziś podstawami chrześcijańskiej doktryny. Orygenes (ca 185–254 AD), pryncypał szkoły dla chrześcijan w Aleksandrii, bardzo wcześnie w III w. n.e. cytował niektórych gnostyków utrzymujących, że wiara w fizyczną rezurekcję jest „wiarą głupców”, zaś sam Orygenes głosił, że rezurekcji nie powinno się rozumieć dosłownie, lecz jako metaforę zdarzenia w sferze niematerialnej. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Generalnie rzecz biorąc jest sprawdzonym faktem, że po odejściu z tego świata przywódcy i nauczyciela, jego naśladowcy i zwolennicy nie są w stanie utrzymać jego ideologii i kontynuować przebiegu spraw w taki sposób, jak on to zapoczątkował. Zaczynają się wkradać zafałszowania, odchyłki i rozbieżności, a nawet rozłamy i podziały na obozy i frakcje. W trakcie tworzenia się religii ten proces rozpuszczania, rozmywania się nauk oraz wprowadzanie urozmaiceń i wychodzenie na zewnątrz może iść w wielu kierunkach. W ciągu ubiegłych wieków chrześcijaństwo uległo takiemu „urozmaiceniu” jak żadna inna religia w historii pisanej.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Jak niesie wieść, Diabeł ze swym przyjacielem wybrali się kiedyś na spacer, gdy nagle ujrzeli człowieka, który w zachwycie schylił się, żeby coś podnieść. Co on podniósł? – zapytał przyjaciel. Kawałek Prawdy – odrzekł Diabeł niefrasobliwie. I ty się tym nie przejmujesz? – zdziwił się przyjaciel. Nie, – powiedział Diabeł. – poczekam aż zrobi z tego religię! [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Oskarżenie wniesione przeciwko Jezusowi było polityczne w swej naturze – musiało to być coś, co zmusiłoby rzymskiego gubernatora do działania. Kapłani zeznali więc, że Jezus obwoływał się „królem żydowskim”, Mesjaszem, potencjalnym ogniskiem zapalnym społecznego zamieszania. Jednakże ze studiów nad powiedzeniami Jezusa widzimy wyraźnie, jakie były naprawdę powody jego braku popularności w kołach kapłańskich, jako że raczej nie przebierał w słowach. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Jak zatem widzimy, wszystkie takie ścieżki prowadzące do urozmaicania, a następnie upadku, wynikają ze skierowanych na zewnątrz tendencji umysłu. Lecz prawdopodobnie największą eksternalizacją i zmaterializowaniem nauk mistycznych jest użycie ich w charakterze usprawiedliwienia niegodnego traktowania bliźnich poprzez stosowanie tortur i popełnianie morderstw. Najpierw nauki stają się relikwiami i uważa się je za „święte księgi” i niepodważalne dogmaty. Następnie, jeśli ktokolwiek powie coś nie tak lub nie zgadza się z przyjętą interpretacją, obwoływany jest heretykiem. Taki osąd prowadzi nieuchronnie do nurzania się w okrucieństwie, rozlewie krwi i barbarzyństwie w imię religii. Chrześcijaństwo nie jest tu jedynym oskarżonym. To wydaje się być jednym z aspektów ludzkiej natury.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Jasnym jest zatem, że Jezus nigdy by nie poparł większości tych zewnętrznych praktyk, jakie odprawia się w jego imieniu. Doprawdy żadna z nich nie istniała za jego życia, choć od tak wielu wieków stanowią esencjalną część chrześcijaństwa. Wtedy był tylko Jezus, jego uczniowie i minimum formalności. Jak żyli i jak ich nauczał – tego dokładnie nie wiemy. Wiadomo jednak na pewno, że nie było ustanowionych form uprawiania wiary, nie było żadnych kościołów, żadnego kleru, żadnych klasztorów, ani żadnej brutalnej obrony doktryn. Faktycznie nie było żadnych z tych nawarstwień, które obecnie stanowią tak ważną część religii chrześcijańskiej. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">W Ewangelii Marka najbardziej godną uwagi jest kompozycja złożona prawie całkowicie z materiału narracyjnego, głównie o tematyce cudotwórczej. Ewangelista był niezaprzeczalnie miłośnikiem cudów, na czym ucierpiały nauki Jezusa, których jest u Marka bardzo niewiele. Jego proste i bezpośrednie przesłanie mówi o Jezusie, Synu Bożym – udowadniając to za pomocą znaków i cudów – skazanym i ukrzyżowanym za grzechy ludzkości. Człowiek musi pokutować i być ochrzczony, bo Jezus niedługo powróci, aby sądzić świat. Naśladowcy i wyznawcy Jezusa zostaną zbawieni, a reszta zostanie wtrącona do ognia piekielnego. Przyglądając się tym prostym tezom, uczeni wpadli na pomysł, że Ewangelia Marka została napisana „ku pokrzepieniu serc” i podparciu wiary niepiśmiennej gminy rzymskiej w czasach prześladowań, być może podczas lub po wyczynach Nerona zakończonych podpaleniem Rzymu w 64 r. AD, kiedy zaczęło się już wydawać, że to „ponowne przyjście” nigdy nie nastąpi.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Co dziwne, Ewangelia Marka nie zawiera żadnej wzmianki o narodzeniu z dziewicy. Historie narodzin na wstępie Ewangelii Łukasza i Mateusza, u Marka w ogóle nie występują – tak samo zresztą jak w Ewangelii Jana. Marek rozpoczyna raptownym wejściem, informując o mistrzostwie Jana Chrzciciela (na temat którego nie ma również żadnej biograficznej noty). Nie dość na tym, kończy on swoją Ewangelię pustym grobem – a zatem nie ma również historii zmartwychwstania, które są późniejszymi dodatkami.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Zwróćmy uwagę, że dla kogoś, kto był takim miłośnikiem opowieści o cudach, pominięcie takich dwóch okazji jest wprost zaskakujące. Możemy tylko przypuszczać, że albo Marek nic nie słyszał o niepokalanym poczęciu i innych historiach na temat urodzenia Jezusa, albo w nie nie wierzył. Natomiast pominięcie historii zmartwychwstania jest zastanawiające, dlatego istnieje sugestia, że oryginalnie istniało mówiące o tym zakończenie, ale przepadło już bardzo wcześnie. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Jakkolwiek data urodzenia Jezusa owiana jest mgłą tajemnicy, to jednak wydawałoby się, że nie powinno być wątpliwości co do miejsca, w którym się wychowywał, czyli Nazaretu. Lecz i to również żadną miarą nie może być uważane za pewne. Zwyczajowo i od zawsze przyjmujemy bez zastrzeżeń, iż Jezus zwany był Nazareńczykiem ze względu na to, że pochodził z Nazaretu. Tymczasem sekty i religie nie zawsze biorą swą nazwę od nazwy jakiejś wsi lub okolicy. Poza tym, w dodatku do historycznych niezgodności pomiędzy Ewangeliami Mateusza i Łukasza w częściach dotyczących narodzenia Jezusa, co rzuciło cień wątpliwości na autentyczność obu, niektórzy uczeni również wskazują na fakt, że nie ma żadnych wzmianek o miejscowości o nazwie Nazaret aż do IV w. AD, co rodzi przypuszczenia, iż jakaś wioska została przemianowana w późniejszych czasach, aby dopasować się do już istniejącej legendy.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">O słuszności tego twierdzenia może świadczyć Stary Testament, w którym nigdzie nie ma wzmianki o takiej miejscowości oraz dzieła cytowanego wcześniej Józefa Flawiusza, który doskonale znał tamte tereny z racji piastowania przez jakiś czas stanowiska gubernatora Galilei. Józef pisał szczegółowe raporty na temat tej prowincji, ale nigdzie nie wspomniał o Nazarecie.26 Jednakże na początku IV w., kiedy Konstantyn, pierwszy chrześcijański cesarz rzymski, zarządził spis wszystkich miejsc uważanych przez chrześcijan za święte, na liście pojawiła się wioska o tej nazwie, bez wątpienia ciągnąca korzyści z przyjmowania coraz bardziej rosnącej liczby pielgrzymów. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Nieobecność jakiejkolwiek definitywnej historii oraz ewidentne dziury w życiorysie Jezusa, o którym absolutnie niczego nie wiadomo, stworzyło pole do powstawania nieprzebranej obfitości bajek i teorii. Apokryficzne teksty XX w. są niemal tak samo liczne, jak ich odpowiedniki sprzed dwóch tysiącleci. Mając na uwadze prawie całkowity brak prawdziwych informacji historycznych, ten rodzaj materiału wymaga ostrożnego podejścia przy użyciu całej inteligencji i zdolności odsiewania ziarna od plew.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Na przykład teoria mówiąca, że Jezus spędził jakiś czas w Tybecie przed podjęciem swojej misji, jest XIX-wiecznym opowiadaniem opisanym w książce opublikowanej w 1894 r. przez rosyjskiego dziennikarza Mikołaja Notowicza. Notowicz utrzymywał, że odczytano mu zawartość dwóch antycznych tomów zatytułowanych Życie świętego Issy, gdy leczył złamaną nogę w jednym z tybetańskich klasztorów w miejscu zwanym Hemis, usytuowanym niedaleko miasta Leh, stolicy powiatu Ladakh, na granicy Tybetu z Indiami. Issa jest imieniem nadanym Jezusowi w tamtej części świata. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Logicznie rzecz biorąc niemożliwym jest dowiedzieć się na pewno czy jest jakiś Bóg, bo ani inteligencja, ani przemyślenia nie mogą pomóc w doznaniu Go, chociaż te ostatnie do pewnego stopnia mogą nam przybliżyć to zagadnienie. Mistycy twierdzą, że zaskakująca rozmaitość, złożoność, porządek i organizacja, które obserwujemy w universum, nie zaistniały przypadkowo. Stoi za tym wszystkim nadrzędna Inteligencja. Współczesna nauka co nieco odkryła i opisała z tego nieprawdopodobnego porządku, ale nie jest w stanie pojąć jego początków. Jednakże już samo istnienie tego porządku coś nam przecież mówi.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Jest opowieść o pewnym „prymitywnym” człowieku, który idąc przez puszczę natknął się na staromodny, kieszonkowy zegarek. Podniósł go, obejrzał, odkrył jak się go nakręca oraz zauważył, jak dokładnie i pięknie wszystkie jego części pasują i współpracują ze sobą. Nie musiał zbyt długo myśleć, żeby dojść do wniosku, że ktoś musiał to zrobić, bo przecież tak sprytny instrument nie mógł sam powstać przypadkiem. A zatem ten kieszonkowy zegarek musiał mieć inteligentnego twórcę. Podobnie jest z universum, w którym żyjemy.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Mistycy wszystkich czasów i krajów twierdzą, że Bóg jest niezrodzonym, samoistniejącym, nieśmiertelnym, Najwyższym Duchem, źródłem wiecznego życia itd. Lecz prawdopodobnie najważniejszym z ludzkiego punktu widzenia będzie jeszcze jedno ich twierdzenie, a mianowicie, że esencjalną naturą Boga jest miłość i że właśnie z miłości wszystkie Jego pozostałe cechy się wywodzą. Jeżeli zatem Bóg jest miłością, a dusza została stworzona z Jego esencji, to najbardziej wewnętrzną naturą duszy również musi być miłość. A ponieważ związek kropli miłości z Oceanem Miłości może polegać tylko na miłości, prawdziwy związek duszy z Bogiem jest więc związkiem miłości, a wewnętrzna ścieżka do Boga również jest ścieżką miłości. Na identycznej zasadzie, najwyższym związkiem jednej duszy z każdą inną duszą, również będzie związek miłości. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">W umysłach współczesnych chrześcijan istnieje niezłe zamieszanie, gdy chodzi o znaczenie Słowa Bożego. Jest to ta sama konfuzja, która panowała wśród wielu wczesnych chrześcijan odzwierciedlając się w Ewangeliach. Wielu ludzi bez większego zastanawiania się nad tą kwestią twierdzi, że Słowo oznacza zewnętrzne nauki ukazujące przesłanie Jezusa, ponieważ w istocie, w wielu przypadkach termin ten został użyty właśnie w tym sensie. Lecz w równie wielu, jeżeli nie w większości przypadków, Słowo Boże posiada daleko bardziej mistyczne znaczenie. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Z naszego ograniczonego ludzkiego punktu widzenia, jedną z najistotniejszych cech Słowa Bożego jest bez wątpienia możliwość jego wewnętrznego słyszenia przez człowieka, który uprawia właściwe praktyki duchowe. Innym ludziom czasem się to również zdarza przez chwilę zupełnie samorzutnie, gdy umysł jest spokojny i głęboko skupiony. Słowo jest słyszalne w formie najpiękniejszej muzyki – jest to pierwotna, najdawniejsza, „najpierwsza” muzyka powstającego Stworzenia, początku wszystkiego. Rozbrzmiewa nieustannie w każdej cząstce Stworzenia i w każdej duszy. Jest budzącym zachwyt i grozę, zapierającym dech w piersiach podniosłym doznaniem, zupełnie samoistnie wywołującym w duszy prawdziwą wiarę i cześć, będącym czymś zupełnie odmiennym, milion razy głębszym i prawdziwszym od uczuć, które wzbudzić może najbardziej spektakularna ceremonia lub rytuał. Tym doznaniem jest Głos Boga, cudowny dźwięk, niebiańska muzyka, prawdziwa muzyka sfer, która utrzymuje wszechświat i dusze w istnieniu. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Praktyki religijne noszące charakter ceremonii są mentalną adoracją i wymysłem człowieka. Człowiek podczas nich klęka, śpiewa pieśni nabożne, odmawia modlitwy, zaś jego umysł wędruje sobie swobodnie po całym świecie, myśląc o wszystkich tych sprawach, które zajmują jego codzienne życie. Sprawy rodzinne, zawodowe, środowiskowe i miłosne afery, kłopoty i zainteresowania, działania i rozrywki – w istocie wszystko prócz oddawania czci Bogu przychodzi wtedy do głowy. W rzeczywistości – bądźmy szczerzy – większość z nas nie ma najmniejszego pojęcia o prawdziwej naturze adoracji Boga. Ludzie na ogół idą do kościoła, do synagogi, meczetu, czy jakiegokolwiek innego „świętego” budynku, bardziej z przyzwyczajenia, w celu wypełnienia określonego rytuału lub z innych, „czysto ludzkich” względów, niż z powodu palącego pragnienia prawdziwego poznania i oddania czci Bogu. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">W starożytności nauki mistyczne były wieloaspektowe i z różnych powodów trzymane w sekrecie. Przede wszystkim, jak widzimy z okoliczności towarzyszących śmierci Jezusa, Jana Chrzciciela i wielu innych mistyków, nauczanie ścieżki mistycznej nie było bezpiecznym zajęciem. Mistrzowie, którzy uczyli tylko miłości, narażali tym życie. Również ich uczniowie wystawieni byli na prześladowania i męczeńską śmierć, gdy ich poglądy wychodziły na światło dzienne.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Jeszcze bardziej niż poglądy i wierzenia, ich praktyki duchowe, które są najzupełniej proste i nieszkodliwe, spotykały się z niezrozumieniem, a zwłaszcza wśród nietolerancyjnych, strachliwych i zabobonnych mas. Można sobie łatwo wyobrazić, jakie powstawały oskarżenia o czary, magię i satanizm, gdy usłyszano – oczywiście na ogół w już skrzywionej formie – że jakiś mistyk ze swoimi uczniami próbowali opuścić swe ciała w celu dojścia do nieba i dalej podczas swego życia. Albo, gdyby usłyszano, że wsłuchiwali się oni w swoich własnych głowach w niebiańską muzykę, której nikt inny nie był w stanie usłyszeć. W Ewangeliach spotykamy wzmianki, że Jezus i jego uczniowie byli oskarżani o uprawianie magii niższego stopnia – o to samo zresztą obwiniani byli niektórzy gnostycy. Poza tym sugestie, że człowiek może dostąpić zjednoczenia z Bogiem, może Go widzieć i na koniec może stać się samym Bogiem, zawsze wprawiało ortodoksów w zakłopotanie, całkowicie niezależnie od faktu, że wszyscy mistycy stawiali to jako fundamentalną prawdę oraz podstawowy cel duchowych usiłowań najwyższego stopnia.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Nie tylko możliwość prześladowań powodowała, że nauki trzymano w tajemnicy. Postępowano tak również dlatego, że jedynie człowiek posiadający właściwe przewodnictwo może próbować praktyk duchowych. Wybieranie się na podbój nieznanych terenów bez kompetentnego przewodnika jest po prostu szaleństwem. Wnętrze istoty ludzkiej jest rozległą dziedziną, w której odpowiednie przewodnictwo jest niezbędne w celu uniknięcia licznych niebezpieczeństw i pułapek. Poza tym, sekrety duchowych ćwiczeń posiadają prawdziwą wartość tylko dla tych, którzy naprawdę chcą je uprawiać. Dla innych są ciekawe z akademickiego punktu widzenia, ale zazwyczaj ludzie ci nie mają ochoty na uznanie ich prawdziwej natury, bowiem praktyki duchowe są czymś, w co trzeba się osobiście zaangażować i czego trzeba samemu doświadczyć. Nie jest to w żadnym wypadku przedmiot do naukowo-intelektualnych dysertacji.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Dlatego zamiast publikować szczegóły praktyk duchowych i związaną z nimi wiedzę podając je do wiadomości publicznej i dolewając tylko oliwy do ognia procesu wprowadzania zmian, skrzywień i rozwadniania treści, mistycy musieli nauczać w bezpieczniejszych warunkach, aby utrzymać je w tajemnicy. Poza tym pisane instrukcje i szczegóły same nie są w stanie naprawdę pokierować uczniem. Potrzebny jest kontakt z Mistrzem, który daje możliwość uzyskania nauk poufnej natury. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Dla ludzi spostrzegawczych i myślących zaskakującym jest odkrycie jednej z największych, paradoksalnych zagadek tego świata implikującej, że Bóg, o którym mówi się, iż jest samą miłością, pokojem i szczęściem, mógł wykreować Stworzenie, gdzie jest tak wiele nienawiści, niezgody i cierpienia. Nikt nie może negować istnienia dobra i zła na tym świecie. Jest miłość i nienawiść, radość i smutek, uczciwość i oszustwo, gwałt i harmonia, tolerancja i uprzedzenia, zadowolenie i niezadowolenie, grzeczność i chamstwo, uzdrawianie i zabijanie, życie i śmierć, i wiele podobnych przeciwieństw w całym spectrum ludzkiego życia. Również i inne gatunki zamieszkujące naszą planetę, żyją w nieustannym napięciu. Ich momenty szczęścia – o ile w ogóle zdarzają się takowe – są za każdym razem tłumione przeciwnościami losu. Jedno stworzenie zjada drugie w niekończącym się kręgu jedzenia i bycia jedzonym. Życie jest dla każdego cenne, a mimo to śmierć przychodzi tak łatwo i raptownie!</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Jeżeli Bóg jest Nadrzędnym Panem, oznacza to, że jest On ostatecznie odpowiedzialny za wszystko, co wydarza się w Jego Stworzeniu. Jeżeli jest On wewnątrz wszystkiego i jest wewnętrznym inicjatorem we wszystkich sprawach, to musi być On również twórcą nieszczęść, cierpień, nienawiści i całej reszty. Jeżeli nie, to nie jest nadrzędnym. Jak taki stan rzeczy może się utrzymywać? [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Mistycy i gnostycy przedstawiali Stworzenie jako złożone z licznej hierarchii władców, z których każdy otrzymuje władzę od Najwyższego Pana, a mimo to każdy z nich działa autonomicznie na swoim podwórku. Podobne to jest do człowieka funkcjonującego w tym świecie tak jakby posiadał wolną wolę i był oddzielną indywidualnością, a mimo to związanego z innymi w jedną wielką całość siłami kosmicznymi i prawami natury. Tak też i ci władcy, zarządzający i administratorzy wyższych światów, działają w granicach woli Najwyższego, ciesząc się pozorną niezależnością.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">W tej hierarchii Stworzenia istnieje jeden władca, który wywiera wpływ na nasze życie bardziej niż reszta. Mistycy określili go (lub „to”) jako projektanta wszystkich problemów, które usidlają dusze zamieszkujące ten świat. Wspomnieliśmy o nim dotąd jako o Uniwersalnym Umyśle lub Sile Negatywnej, a tymczasem z biegiem wieków ten władca otrzymał niemal tyle samo imion co sam Bóg. Sugeruje się, że to tę właśnie moc miał Jezus na myśli, gdy mówił o Szatanie lub Diable. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Choć nie ulega wątpliwości, że Jezus uczył o istnieniu Szatana, to jednak bardzo niewiele zapisane zostało w Ewangeliach na temat jego natury, pochodzenia oraz sposobów funkcjonowania w tym świecie, powodując, że jest on tym, czym właśnie jest. Jezus po prostu tylko wspomina o nim tu i tam. Dlatego nie należy się dziwić, że opinie wczesnych „ojców Kościoła” bardzo się od siebie różniły, ponieważ nie mieli żadnej konkretnej bazy w jego wypowiedziach, zaś późniejsze nauki Kościoła były jeszcze bardziej konfundujące. Na przykład, widzimy według nich Szatana jako „upadłego anioła”, który nie posłuchał Boga – jest to rzekomy fakt, który nie znajduje wcale potwierdzenia pośród wypowiedzi Jezusa, ani nie wyjaśnia procesów, za pomocą których Szatan wywiera wpływ na ludzkie myśli i zachowanie – nie mówiąc już o tym, że nie daje odpowiedzi na pytanie, dlaczego Bóg nie ma ochoty wziąć go w karby lub jest pozornie niezdolny, aby tego dokonać. W związku z tym, sprawa pozostaje nierozwikłaną tajemnicą i wielu teologów, zarówno dawnych, jak i współczesnych, trzyma się jak najdalej od wszelkich dyskusji o naturze Diabła, traktując ten temat jako zbyt krępujący.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Studia nad literaturą wczesnochrześcijańską i spokrewnionymi pismami oraz znajomość nauk wielu innych mistyków pozwala na lepsze i klarowniejsze zrozumienie tego zagadnienia. Mistycy twierdzą, że za zarządzanie tym światem odpowiedzialna jest Siła Negatywna i olbrzymia mnogość pomniejszych mocy będących w zasięgu jej działania. Jest ona władcą nie tylko tego materialnego świata, ale dwóch pozostałych sfer: astralnej i przyczynowej. Siła Negatywna, czyli Szatan – o ile decydujemy się utożsamiać jedno z drugim – jest zatem władcą również niebiańskich światów, do których zgodnie z naukami większości religii, starają się dostać ich wierni po śmierci. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Musimy sobie zdać jasno sprawę z faktu, że mamy tu do czynienia z procesami kosmicznymi o niesłychanych rozmiarach i w związku z tym wszelkie tendencje do antropomorfizowania zarówno Boga, jak Szatana, mogą być dopuszczalne jedynie dla potrzeb metaforycznych. Mówimy o mocach, o energiach leżących daleko poza zasięgiem naszego pojmowania i jedynym sposobem prawdziwego ich zrozumienia jest bezpośrednie, osobiste, mistyczne doznanie. Szatan tak samo nie jest diabłem z czerwonym obliczem, spiczastymi uszami i ogonem, żyjącym wśród płomieni, smoły i siarki, jak Bóg nie jest poczciwym staruszkiem z długą brodą, wyglądającym zza wilgotnej chmurki. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Chrześcijańska koncepcja Szatana postrzega go jako istotę, która jest całkowicie ciemna i zła. Nawet tradycja judejska w czasach Jezusa w ten sposób przedstawiała Szatana. Ukazuje się go przede wszystkim jako zawsze obecnego kusiciela ludzkości w tym świecie oraz jako zarządcę piekieł, gdzie dusze są karane i pieczone za swe grzechy. Natomiast Siła Negatywna, o której mówią mistycy, posiada zupełnie inną naturę. Według mistyków, Siła Negatywna jest źródłem wszelkiej rozmaitości w światach umysłu i materii. Jest ona inicjatorem – twórcą w pewnym sensie wszystkiego – w tym świecie. Jest ona odpowiedzialna za zasłonę dwoistości i separacji, narzuconą na pierwotną jedyność i czystość Boga. Pojęcie dwoistości implikuje zarówno dobro, jak i zło, światło tak samo jak ciemność. Jedno nie może istnieć bez drugiego, bo są one dwiema stronami tej samej, jednej monety. Dobro i światło królestwa Szatana jest zatem pojęciem względnym i nie można ich utożsamiać z nieporównywalną i najczystszą miłością, światłem i błogostanem Boga.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Siła Negatywna jedynie kształtuje i wypromieniowuje pierwotną energię Boga, a jej egzystencja całkowicie zależy od Boga. A zatem, tak długo jak Szatana przedstawia się jako coś całkowicie negatywnego i oddzielonego od Boga, jego rola w Stworzeniu pozostaje paradoksem. Lecz gdy tylko spojrzymy nań jako na ekspresję, na zstąpienie niżej Boskiej mocy, wówczas jego istnienie i działania w tym świecie stają się o wiele bardziej zrozumiałe.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Zamieszanie w pojęciach i niezrozumienie rodzą się częściowo w wyniku traktowania Szatana jako czyste zło – czyli z przekonania, które całkowicie przeniknęło chrześcijański system rozumowania. Za tym z kolei poszła koncepcja grzechu jako czegoś stuprocentowo negatywnego i złego. Mistycy ukazują grzech z o wiele szerszej perspektywy i w o wiele mniej emocjonalny sposób. Według nich, dobro i zło tego świata jest ze sobą nierozerwalnie związane jako dwa aspekty „grzechu”, z których jeden istnieje dzięki drugiemu. Czyste dobro i doskonałość Boga są ponad i poza oboma i posiadamy mnóstwo dowodów w Ewangeliach, że Jezus postrzegał to w ten sam sposób. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Wyjaśniana za pomocą mieszaniny mitów, metafor i metafizyki, rola Szatana polegająca na utrzymywaniu dusz w odłączeniu od Boga, zawsze była fundamentalnym aspektem nauk gnostyckich oraz nauk głoszonych przez mistyków na przestrzeni millenniów. Mówią oni, że zadaniem Szatana narzuconym mu przez Boga, jest zabezpieczanie ogólnej równowagi Stworzenia, utrzymywanie dusz uwięzionych w swoim królestwie i nie pozwalanie im na ucieczkę i powrót do Boga. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Zrozumiałe, iż nie jest łatwo pojąć jak to się dzieje, że Diabeł działa w granicach woli Boskiej. Jest to odwieczny problem i zakrawa na paradoks, dlatego znalazł on swój oddźwięk w Homiliach Klemensa, w pytaniu, które zadano Piotrowi:</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><i>Kiedy Piotr to powiedział, Lazarus, który był również jednym z jego uczniów, rzekł: Wytłumacz nam równowagę, jak mamy rozumieć, że Zły miałby być wyznaczony przez prawego Boga jako karzący bezbożnych? A Piotr odrzekł: Dopuszczam oczywiście, że Zły nie robi nic złego, gdyż jest on wykonawcą danego mu prawa. I chociaż charakteryzuje się złymi skłonnościami, to jednak na skutek bojaźni Bożej nie robi niczego niesprawiedliwego, lecz za oskarżanie nauczycieli prawdy w celu usidlenia nieostrożnych, nazwany został oskarżycielem (Diabłem).</i> (Clementine Homilies XX:IX, CH p.320) [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Zadanie utrzymywania dusz w niewoli Szatan wykonuje bardzo prosto poprzez zajmowanie ich uwagi najprzeróżniejszymi zjawiskami i aktywnością w obrębie swojego świata. Za pomocą zmysłów uwaga umysłu jest dosłownie przykuta do życiowej gry materialnego świata. Ten proces jest tak wspaniale efektywny, że zaabsorbowane bez reszty dusze nie chcą uwierzyć, iż cokolwiek poza zewnętrznym światem jeszcze istnieje, a nawet dochodzą do przekonania, jakoby ich własne umysły były niczym innym jak tylko wyrazem materialnych sił dostrzeganych za pomocą zmysłów. Dusze pozostają w więzieniu wplątane w zaaranżowane działania i zapewnione warunki do tych działań. Gnostycy uważali ten świat za całkowicie zły przede wszystkim dlatego, że niezależnie czy działania człowieka są dobre czy złe, służą one jedynie jednemu celowi: tym silniejszemu utrzymywaniu duszy tutaj. Jest ona podobna człowiekowi na lotnych piaskach – im bardziej walczy o życie, tym głębiej się zapada. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Uniwersalny Umysł jest superpotężnym, ultralogicznym megakomputerem, działającym na podstawie jednego, najwyższego pryncypium obowiązującego we wszystkich należących do niego światach. Tym naczelnym pryncypium jest przyczynowość – multiwymiarowe, wielostronne, superdynamiczne prawo przyczyny i skutku. Tak samo jak taśma w projektorze kinowym rozszczepia białe światło na bogatą różnorodność kolorowych obrazków na ekranie, tak też i Uniwersalny Umysł rozszczepia pojedynczość twórczej Mocy Boga na miriady roztańczonych, przyczynowo powiązanych wzajemnie części. W ten sposób, cokolwiek zdarza się w domenie Uniwersalnego Umysłu, ma miejsce z jakiegoś „powodu” i musi za tym stać jakaś bezpośrednia przyczyna. Z kolei wszystkie wydarzenia i działania tworzą odpowiadające im skutki. Jest to podstawowe prawo Uniwersalnego Umysłu, które na każdym kroku odzwierciedla się w świecie materii, gdzie wszystkie prawa natury jak dotąd pojęte przez człowieka są nieodmiennie podporządkowane temu pryncypium. Za wszystkim, co dzieje się tutaj, stoi przyczyna – w rzeczywistości cała tkanina przyczyn – która sama jest częścią niekończącego się, niesamowicie kompleksowego labiryntu przyczyn i skutków.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Prawo to nie przewiduje wyjątków. Nic nie jest zapomniane lub wybaczone. Cokolwiek wchodzi w umysł, musi się uzewnętrznić w taki lub owaki sposób. Każde dokonane działanie musi wywołać odpowiadającą reakcję w późniejszej scenie dramatu. Jednakże, w trakcie życia człowieka możliwość takiego uzewnętrznienia na ogół nie przychodzi. Przypuśćmy, że ktoś wybudował silny związek z osobą, która zaraz umarła i nie było jakiejkolwiek sposobności do wytworzenia się pozytywnych lub negatywnych impresji w umysłach obu tych osób, a tym samym również do zaowocowania w postaci skutków. Albo – wyobraźmy sobie, że ktoś posiada pragnienia, które nie miały okazji się spełnić. W obu przypadkach, ludzie ci umierają z niespełnionymi pragnieniami nadal aktywnymi w swoich umysłach. W umyśle pozostaje „nie załatwiona sprawa”, którą przenosi się do życia pozamaterialnego. Faktycznie, w ciągu jednego życia istnieje bardzo niewiele okazji i możliwości, aby wszystkie myśli i działania wydały owoce w odpowiedni sposób. Człowiek umiera zatem, wraz ze zgromadzonym, skumulowanym mentalnym gruzem oczekującym ekspresji. Stąd mamy tak olbrzymią ilość potencjalnych przyczyn oczekujących na wyrażenie się odpowiadających im skutków. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Reinkarnacja oznacza, że kiedy ciało umiera, dusza żyje dalej w towarzystwie umysłu, w którym pragnienia i odciski przeszłych wydarzeń są wygrawerowane w postaci „nasion”. W celu wyrażenia się i spełnienia tych „nasion”, umysł sprowadza duszę do innego ciała. Dlatego pojmowanie reinkarnacji jest niekompletne bez jej nieodstępnego towarzysza, którym jest prawo przyczyny i skutku. I odwrotnie – prawo przyczyny i skutku rozumiane jako zapłata za dobre lub złe czyny i pragnienia, wydaje się niekompletne i pełne niekonsekwencji, jeśli nie rozpatruje się go razem z reinkarnacją. Gdy tylko reinkarnację oraz prawo przyczyn i skutków połączymy sobie w jeden obraz, wówczas wiele innych zagadnień staje się logiczne i zrozumiałe.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Trudno się dziwić, że tak wielu wczesnych chrześcijan wierzyło w reinkarnację. Doktryna reinkarnacji była częścią filozofii szeroko znanej w tamtych czasach i zaiste byłoby niezwykłym, gdyby Jezus jej nie nauczał. Wielu innych ówczesnych mistyków to robiło, ponieważ doktryna reinkarnacji jest integralną częścią nauk i naturalnym przedłużeniem wiary w nieśmiertelność duszy, która jest esencją, prawdziwą jaźnią człowieka. Wiara ta jest powszechna w kręgach ludzi o duchowym nastawieniu i jest umacniana przez prawdziwych mistyków. Oczywistym jest, że jeśli dusza jest nieśmiertelna i składa się z tej samej esencji co Bóg – inaczej mówiąc jest kroplą z boskiego Oceanu – czego konsekwencją jest fakt, że nie żyje i nie umiera razem z ciałem fizycznym, musi zatem skądś przychodzić do tego ciała i dokądś z niego odchodzić po jego śmierci. Mamy zatem kwestię, skąd ona przychodzi, dokąd odchodzi oraz co determinuje to jej przychodzenie i odchodzenie. Odpowiedzi dostarcza reinkarnacja poparta zrozumieniem wiedzy na temat wyższych światów i możliwości duszy do ich przemierzania. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Stwierdziwszy, że zagrażają oni (albigensi) Kościołowi katolickiemu, papież Innocenty namawiał europejską szlachtę do podjęcia krucjaty – pierwszej w historii wyprawie chrześcijan przeciwko chrześcijanom. Bogate ziemie i posiadłości albigensów miały być nagrodą, wszystkim uczestnikom krucjaty papież łaskawie obiecał całkowite odpuszczenie grzechów i to nie tylko popełnionych w przeszłości, ale i tych na przyszłość. Dodatkową premią było anulowanie wszystkich długów, jakie uczestnicy krucjaty mieli u żydowskich lichwiarzy.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Pierwszą krew przelano podczas masakry w Beziers 22 lipca 1209 roku. Kiedy zapytano opata Arnauda Amaury, dowódcę krucjaty, w jaki sposób odróżniać heretyków od prawowiernych, odrzekł: Rżnijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich. W samym tylko kościele św. Magdaleny zmasakrowanych zostało sześć do siedmiu tysięcy osób, co było prawdopodobnie największą rzeźnią niewinnych ludzi w Europie przez kilka następnych wieków.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Niewątpliwie niektórzy wówczas musieli sobie przypomnieć słowa Jezusa wypowiedziane do uczniów pod koniec swoich dni na tym świecie, ostrzegając ich przed trudnymi czasami w przyszłości oraz skrajnościami w postępowaniu, które pokażą dopiero religijni nadgorliwcy i przesądni władcy. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">[...] Ani Ewangelia Jana, ani Marka w ogóle nie wspominają o narodzeniu z dziewicy. W związku z tym nasuwa się wniosek, że prawdopodobnie żaden z tych autorów w to nie wierzył, bo czyż gdyby wierzył, pominąłby w swej Ewangelii tak ważne wydarzenie? Do czasu, kiedy Jan pisał swoją Ewangelię, to przekonanie już istniało, bo zostało zapisane w Ewangeliach Mateusza i Łukasza. Poza tym, jeśli autor większej części Ewangelii Jana był naprawdę Janem Apostołem, to był najbliższym kompanem Jezusa i tym, któremu Jezus powierzył opiekę nad matką po swojej śmierci. Będąc zatem tak blisko matki i syna, wydaje się mało prawdopodobne, aby mógł przeoczyć tak ważny i istotny fakt.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Za wyjątkiem dwóch krótkich wzmianek na początku Ewangelii Mateusza i Łukasza, żadnych innych informacji na ten temat nie ma w żadnej z Ewangelii. Również żadne z powiedzeń i przypowieści Jezusa nie nawiązuje do tego. Jezus nigdy nie mówił o swoim dzieciństwie i jasnym jest, że w równym stopniu nie przywiązywał wagi do historii swojego narodzenia. W samej rzeczy, kwestia narodzenia z dziewicy, na cały Nowy Testament wspomniana jest tylko w tych dwóch miejscach Ewangelii Mateusza i Łukasza. Ani Paweł – którego listy datowane są na lata pięćdziesiąte lub sześćdziesiąte AD – ani Dzieje Apostolskie, ani Apokalipsa, ani autorzy żadnego z pozostałych listów, nawet nie robią do tego aluzji. Biorąc pod uwagę jego elokwencję, można by się spodziewać, że Paweł powinien był o tym mówić, gdyby uważał narodzenie z dziewicy za część wiary chrześcijańskiej. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Jest również nieźle zawikłany problem braci i sióstr Jezusa. Zazwyczaj wymienia się liczbę czterech braci i dwu sióstr. Do swojej Ewangelii wprowadza ich Marek, dla którego rodzeństwo Jezusa nie jest wcale kłopotliwe, bo nie podziela wiary w narodzenie z dziewicy. Wzmianka o nich pojawia się w momencie, gdy Jezus wraca do Galilei, gdzie ludzie znali go od dziecka. </span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Z historycznego punktu widzenia nie ma żadnych wątpliwości, że Jezus miał przynajmniej jednego brata o imieniu Jakub, bo Paweł i inni autorzy mówią o nim oraz jest nawet przypisywany mu list w Nowym Testamencie. Paweł osobiście spotkał się z Jakubem i musiał dokładnie znać jego pokrewieństwo z Jezusem oraz rolę, jaką Jakub odgrywał w chrześcijańskiej gminie Jerozolimy. O Jakubie wspomina również historyk żydowski z I w. Józef Flawiusz. Niemniej jednak sprawa rodzeństwa Jezusa jest wielce kłopotliwa dla tych chrześcijan, którzy wierzą w narodzenie z dziewicy, a zwłaszcza dlatego, że – zgodnie z tradycją – wszyscy bracia i siostry Jezusa byli jak się zdaje starsi od niego. Czyżby to był właśnie powód zakłopotania Łukasza ewangelisty? [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Istnienie starszych braci i sióstr nie zgadzało się zatem z opowieściami o narodzeniu z dziewicy i w związku z tym zaczęły powstawać różne mity, mające na celu wyjaśnienie tego problemu. Prawdopodobnie najbardziej pomysłową z nich była historyjka twierdząca, że Józef był wdowcem. Jego poprzednia żona urodziła mu sześcioro dzieci, ale zmarła, gdy Jakub był jeszcze bardzo mały. Wówczas zaręczył się z Marią i ożenił się, a Jezus był jedynym owocem ich związku, zaś Maria wychowała Jakuba i pozostałe dzieci swego męża.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Historia ta pojawiła się po raz pierwszy w zachowanym manuskrypcie opowiadającej o narodzeniu Jezusa „Ewangelii” datowanej na II lub III w., pt. Protoewangelia Jakuba, lecz prawdopodobnie krążyła ona z ust do ust wcześniej. Do późnego średniowiecza była dość popularna i znalazła swe miejsce w wielu manuskryptach, występując w nich w najróżniejszych odmianach i wersjach. Znalazła się ona również w niektórych apokryficznych pismach koptyjskich, które najprawdopodobniej korzystały z Protoewangelii jako źródła. Podane tam zostały imiona dwu przyrodnich sióstr Jezusa, Lidia i Lizja, chociaż gdzie indziej występują inne imiona. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Doktryna o narodzeniu z dziewicy nie tylko nie istnieje w Nowym Testamencie za wyjątkiem omówionych wyżej opowieści u Mateusza i Łukasza, ale wielu wczesnych chrześcijan również ją odrzucało. Na przykład ebionici, najstarsi żydowscy chrześcijanie zamieszkali w Palestynie, czyli najbliżej sceny rozgrywających się wydarzeń, zdecydowanie ją odrzucali. A oto co pisze o nich Epifaniusz:</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><i>Twierdzą oni, że Jezus zrodzony został z nasienia męskiego i był wybrany, zaś z Boskiego wyboru zwany był Synem Bożym od Chrystusa, który zstąpił na niego z góry na podobieństwo gołębia. I zaprzeczają, jakoby był on poczęty przez Boga Ojca.</i><br />
(Epiphanius, Panarion 30:13.7-8, ANT p.10)</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Nieznany autor Constitutions of the Holy Apostles pisze o nich, że: <i>Ebionici uważają Syna Bożego za zwykłego człowieka, poczętego w ludzkiej przyjemności i w połączeniu Józefa z Marią.</i></span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><i><br />
</i></span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Dla Żyda koncepcja, że Bóg mógłby być ojcem dziecka zrodzonego z ziemskiej matki, jest czymś odrażającym, dlatego trudno się dziwić, że nie przyjęła się wśród chrześcijan o podłożu judejskim. Wiara w taką boską interwencję mogła przemawiać do nie-Żydów, a zwłaszcza tych, którzy byli pod wpływem kultury greckiej, gdzie Zeus i pozostali bogowie znani byli ze swoich seksualnych wyczynów z ziemskimi kobietami, owocem których często bywały dzieci. W samej rzeczy, niektóre z sielankowych scen w Protoewangelii Jakuba są zwyczajnie chrześcijańską propagandą mającą na celu ustawienie Jezusa na prominentnym miejscu wśród herosów i bogów greckiego panteonu.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Wielu syryjskich chrześcijan, w tym autor Dziejów Tomasza, również musiało odrzucać tę koncepcję, a zwłaszcza w pierwszych wiekach, bo z ich wierzeń można wywnioskować, że Judasz Tomasz był nie tylko bratem Jezusa, ale w dodatku był jego bliźniaczym bratem! Dla nich Didymos Judas Thomas był człowiekiem, który założył gminy chrześcijańskie na Wschodzie, a zwłaszcza w Edessie, zaś według późniejszej tradycji – jak znajdujemy w Dziejach Tomasza – wybrał się nawet w podróż do Indii. Greckie słowo didymos i aramajskie słowo thomas oznaczają bliźniak. Był on zatem Judą bliźniakiem, co zgadzałoby się z imieniem Juda na liście rodzeństwa Jezusa w Ewangelii Marka.</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span><br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Większość ludzi posiadających zapatrywania o bardziej gnostyckim zabarwieniu, również nie wierzyło w tę historię. Autor Ewangelii Filipa pisze o tym całkiem jednoznacznie: <i>Niektórzy mówią, że Maria została zapłodniona przez Ducha Świętego. Są w błędzie i sami nie wiedzą co mówią</i>. [...]</span><br />
<center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
</span></center><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">W końcu zawsze do jednostki należy decyzja co jest dla niej prawdziwe, a co nie. Jeśli przyjmie się, że Prawda leży wewnątrz, to niezbywalnym prawem każdego człowieka jest szukanie jej dla siebie, bez względu na to, gdzie go ona zaprowadzi, aby szacować wszystko w sobie, niezależnie i z największą dozą dyskryminacji, inteligencji i percepcji na jaką go stać. Potrzeba tylko szczerości w dążeniu do celu. Poszukując poza uwarunkowaniami młodości i kultury, próbując przewyższyć uprzedzenia i nawykowe modele myślenia i wierzeń, które zawężają jego horyzonty, sięgając zawsze po najwyższe i najbardziej uniwersalne, każdy człowiek musi szukać i szukać. Bo jeśli nie ma szukania wyższej ścieżki lub celu, wówczas życie sprowadza się do niczego więcej, jak do zwyczajnej materialnej wegetacji.</span>Unknownnoreply@blogger.com33tag:blogger.com,1999:blog-5411482214069396708.post-13439199880873336702011-05-13T21:55:00.000-07:002011-05-13T21:55:23.468-07:00Piotr Listkiewicz: Tao - droga i sposób życia (fragmenty)<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
[...] Z kosmologicznego punktu widzenia mistycyzm uważa miłość za naczelną moc wszechświata - ba, za manifestację samego Boga. Miłość jest biblijnym Słowem, chińskim Tào, sanskryckim Shabdem, muzułmańską Kalmą - czyli Twórczą Mocą, która tworzy, utrzymuje i niszczy (przetwarza). Jest życiem wszystkich istot oraz energią napędzającą materię nieożywioną. Jest integrującą, scalającą wszystko Mocą, bez której wszechświat przestałby istnieć w ułamku sekundy. [...]</span><br />
<a name='more'></a><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
[...] Mistycyzm jest konkretną nauką, która mówi o jednym Bogu oraz uczy praktycznej metody wykorzystania potencjału własnej duszy w celu osobistego poznania Boga i ponownego połączenia się z Nim. Praktyki mistyczne polegają na duchowym skupieniu, które prowadzi człowieka poza zmysły i umysł, wprowadza w stan nadświadomego, ekstatycznego uniesienia, w coś w rodzaju nurtu lub "ciagu", w jednej chwili obdarzającego go transcendentną wiedzą na temat absolutnej Rzeczywistości.<br />
<br />
To wejrzenie mistyczne dociera do subtelnych dziedzin ducha, odkrywa prawdziwą głębię realności własnej istoty człowieka i zdziera zasłonę z tajemnic wszechświata. Jest ono lotem duszy w niezwykłe regiony czystej duchowości, gdzie z najgłębszego jądra Istnienia wypromieniowuje ukryte światło prawdy. Jest transcendentnym przeżyciem człowieka w stanie boskiej ekstazy, jest bezpośrednią duchową intuicją wymykającą się intelektowi.<br />
<br />
Praktykowanie ścieżki mistycznej umożliwia wewnętrznej jaźni człowieka słyszenie tajemnej muzyki, która napływa z głębokich zakamarków Istnienia; widzenie tajemnego światła, emanującego z łona Najwyższego; doznawanie tajemnego natchnienia, które ma swe źródło w fontannie życia. Lecz ani intelekt nie jest w stanie pojąć tego natchnienia, ani oko nie może zobaczyć tego światła, a ucho nie jest w stanie usłyszeć tej muzyki. Jedynie w momencie duchowego upojenia i ekstazy boskiego oświecenia transcendentna miłość może wynieść nagą, wolną od wszelkich nawarstwień i naleciałości duszę na duchowe wyżyny najwyższych sfer; jedynie zachwycona transcendentną wiedzą dusza ogarnia uniwersalne, wieczne Jedno - absolutne, realne, prawdziwe, błogie źródło wszystkiego istnienia; zdrój, z którego wytryskuje całe życie i światło. [...]<br />
<br />
[...] Mistycyzm jest podobny do wszystkich religii, ponieważ wszystkie religie rodzą się z mistycznej gnozy. Ta wiedza jest po prostu źródłem, rdzeniem, esencją, treścią i kwintesencją każdej z nich - jest wspólnym mianownikiem wszystkich. Czasem mistycyzm kojarzony jest z ezoteryzmem religijnym, czyli głębszą wiedzą dostępną jedynie teologom, jednakże ezoteryczna część nauk religijnych jest na ogół tak obłożona indywidualnymi interpretacjami, koncepcjami i doktrynami duchownych autorytetów, że chociaż gnoza mistyczna gdzieś tam niewątpliwie jest, to jednak bardzo trudno ją rozpoznać i wyłuskać. Te zewnętrzne naleciałości oraz egotyzm całych pokoleń teologów i arcykapłanów ugruntowały pogląd panujący w każdej z istniejących na świecie religii, że tylko ona właściwie rozumie - że tylko ona posiada "monopol na Boga" i uniwersalną receptę na zbawienie, zaś wszyscy inni błądzą, są heretykami i poganami. A to rodzi uprzedzenia, rasizm, podziały między ludźmi i nienawiść.<br />
<br />
Religie są identyczne pod względem tych głębokich treści, a ich czasami bardzo znaczne różnice polegają na odmienności zrozumienia mistycznych prawd i pryncypiów oraz na odmienności liturgii, w tym sakramentów oraz przeróżnych ceremonii i rytuałów. Gdyby nie było tych sztucznych nawarstwień i różnic, mielibyśmy na świecie tylko jedną religię - mistycyzm. [...]<br />
<br />
[...] Absolutu, czyli Boga-jako-Boga nie da się zobaczyć, usłyszeć i dotknąć, dlatego ludzie polegający wyłącznie na przekazie zmysłów nie są w stanie uwierzyć w Jego istnienie. Nie mogą sobie wyobrazić, że coś, co jest bezpostaciowe, bezdźwięczne i nieuchwytne może w ogóle istnieć; że pomimo swojej niematerialności może być "czymś" najzupełniej konkretnym. Oto odwieczny dylemat człowieka, który nie może znaleźć Boga, bo w Niego nie wierzy, a nie wierzy, bo Go nie szuka i nie stara się poznać wiedzy o Nim. [...]<br />
<br />
[...] Słowo w postaci różnych atrybutów, nazw i koncepcji jest obecne w każdej ze znanych religii oraz w każdej kulturze i cywilizacji wiele wieków przed naszą erą. Archeologia odkrywa coraz to starsze ślady ludzkości w najbardziej zaskakujących miejscach ziemskiego globu i zawsze prędzej lub później okazuje się, że niezależnie od tego jak zaawansowana lub prymitywna była dana kultura, w jej wierzeniach zawsze jest mowa o Mocy, która stwarza, utrzymuje i niszczy (przetwarza). Kultury mezopotamskie sięgające 3000 lat p.n.e.; judaizm, tajemnicza cywilizacja doliny Indusu i jeszcze bardziej tajemnicza kultura pustyni Gobi; Scytowie, Ariowie i Słowianie; kultury dalekowschodnie, których początki giną w mroku dziejów; kultury germańskie i skandynawskie; dziwne cywilizacje amerykańskie, australijscy Aborygeni i polinezyjscy Maorysi; Celtowie, Druidzi i Etruskowie; Egipt, Etiopia i coraz częściej odkrywane różne nieznane kultury afrykańskie - wszystkie w taki lub inny sposób mówią o tej samej Mocy, czcząc ją jako pochodzącą od Boga, albo jako samego Boga. A oto co powiedział pewien stary Aborygen: "Człowieku! Tam jest coś..., sami nie wiemy co - coś jak wielki motor, jakaś moc, strasznie dużo mocy; ta moc robi ciężką robotę; ona ciągnie". Co charakterystyczne, żadna z tych kultur i cywilizacji nie daje jednoznacznej odpowiedzi na pytanie co to naprawdę jest, ponieważ umysł nie sięga do sfer, w których ta odpowiedź istnieje i może być zrozumiana. Wprawdzie współczesna nauka mówi, że ta Moc jest energią, ale to nam też niewiele wyjaśnia, bowiem ta Energia ma dwa istotne atrybuty, których nikt nie jest w stanie wytłumaczyć, a mianowicie jest ona świadoma - jest samą Super Świadomością oraz jest Życiem - obdarza wszystko iskrą życia. [...]<br />
<br />
[...] Miłość jest prawem Boga - powiada Mirdad. Cóż jest warta miłość, gdy jednego się kocha, a drugiego nienawidzi? Gdy za jedną istotę oddałoby się życie, a inną istotę zjada się na obiad? Jakimże miłośnikiem psów jest człowiek, który swojego psa obdarza pieszczotami, a obcego kopniakiem? Miłość jest prawem Boga, ale któż przestrzega tego prawa? Czy nie dlatego tak źle się dzieje na świecie? Mirdad mówi dalej, że jest to jedyna lekcja, której ma się nauczyć człowiek, aby stał się godnym tego miana - aby stał się naprawdę Człowiekiem. Iluż ludzi zasługuje na to miano? Wielcy mistycy mówią, że aby mieć zewnętrzny pokój, człowiek musi mieć pokój w sobie, jednakże ten wewnętrzny pokój może uzyskać tylko poprzez dostrojenie do Boga, poprzez zbliżanie się do swojego celu, poprzez zbliżanie się do Niego. Wtedy nie ma pychy, nienawiści i złośliwości. Znajduje wtedy miłość w każdym i zbliża się do bliźnich, bo jest na tej samej duchowej platformie. <br />
<br />
Tymczasem ludzie chcą stworzyć pokój siłą przy pomocy broni, przy pomocy przewagi, przy pomocy reform społecznych, poprzez zmianę struktury politycznej świata, nawracanie bliźnich na jakąś jedną polityczną ideologię, na jakiś specyficzny sposób myślenia. W ten sposób się nigdy niczego nie osiągnie. Już samo planowanie tego jest samooszukiwaniem się. Wodzowie narodów mówią o pokoju, a szykują się do wojny. Walcząc o pokój człowiek zostawia po sobie ofiary i zgliszcza. Cóż za fałsz, co za hipokryzja!<br />
<br />
Jeśli człowiek chce pokoju, musi szukać go w sobie. Im bliżej jest duchowego celu, swego duchowego domu, tym więcej pokoju znajduje w sobie i tym więcej go znajduje w całym świecie, a co za tym idzie, staje się coraz bliższy całemu człowieczeństwu. Gdy spotykają się ludzie uprawiający Słowo, na ogół nie potrzebują się sobie przedstawiać, bo od razu czują się sobie bliscy. Spotykają się i czują, jakby znali się od wieków. Dlaczego? Bo przedmiot jest ten sam. Miłość jest ta sama. Cel jest ten sam. [...]<br />
<br />
[...] Prawdziwa ścieżka prowadzi do prawdziwego uwolnienia duszy od umysłu i materii, od kłopotów i problemów tego świata. Prawdziwa ścieżka doprowadza do wyzwolenia się duszy z kręgu transmigracji, błędnego koła przychodzenia i odchodzenia, rodzenia się i umierania. Wychodząc poza trzy światy, w których toczy się to "koło czasu", dusza realizuje swoje przyrodzone prawo do nieśmiertelności. Choć potencjalnie to prawo miała zawsze, to jednak była zniewolona w objęciach umyslu i zamknięta w klatkach kolejnych ciał. Choć zawsze była "dzieckiem królewskiej krwi", to jednak przytłoczona stertą niezliczonych karmicznych łachmanów, zakuta w karmiczne kajdany, oplątana karmicznymi sieciami, straciła świadomość swojego szlachetnego pochodzenia i zadawała się z towarzystwem z półświatka. [...]</span>Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-5411482214069396708.post-62178819400685894292011-05-13T21:44:00.000-07:002011-05-13T21:44:15.227-07:00Piotr Listkiewicz: Australia - przeklęta ziemia obiecana<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><b>WIELOKULTUROWOŚĆ WE WSTECZNYM LUSTERKU</b><span class="Apple-style-span"> </span></span><br />
<br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">O australijskiej wielokulturowości mówi się wiele i głośno w Australii i z jednej strony (oficjalnie) obecny rząd Kevina Rudda jest z niej niesamowicie dumny, z drugiej zaś ma z nią pełno kłopotów. Na poprzedni rząd Johna Howarda, już samo to słowo działało jak płachta na byka, bo skupiał się na pilnowaniu interesów głównie białych i za jego czasów wiele pożytecznych emigranckich ustaw nie przeszło w parlamencie. Termin ten jest znany również Polonii, bo wśród naszej emigracji był niedawno zmarły prof. Jerzy Zubrzycki, zwany „ojcem australijskiej wielokulturowości”, jednakże do jakiego stopnia przeciętny polski emigrant rozumie wielokulturowość, to już oczywiście osobna sprawa.</span><br />
<a name='more'></a><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
Naturalnie wielokulturowość była faktem na długo przed przyjazdem do Australii prof. Zubrzyckiego. Już w drugiej połowie XIX wieku w czasie australijskiej gorączki złota zaczęli napływać Chińczycy, przez jakiś czas z wysp Polinezji i Mikronezji przywożono niewolników sprzedawanych następnie białym osadnikom do pracy na plantacjach trzciny cukrowej oraz ściągnięto Afganów wraz ze stadami wielbłądów, które były używane do transportu sprzętu i zaopatrzenia na pola złotonośne. W międzyczasie napływali osadnicy z niemal całej Europy oraz Rosjanie z Syberii i Mandżurii. Przybywali również Polacy ze wszystkich trzech zaborów aż do pierwszej wojny światowej. Po drugiej wojnie, w latach 40’ i 50’ XX w. przybyła wielka fala emigracyjna, w tym bardzo wielu Polaków głównie z Niemiec, Hiszpanie, Włosi, Grecy i Jugosłowianie oraz wielu Żydów. Każda grupa etniczna przybywała ze swoją kulturą, zawierającą różne wyznania religijne, specyficzne zwyczaje, moralność i etykę, zachowanie, potrawy, sposób ubierania się itd. Do dzisiejszego dnia każda z tych grup trzyma się w mniejszym lub większym stopniu razem i niektóre dzielnice określane są jako greckie, włoskie i żydowskie. <br />
<br />
Emigranci wnieśli do codziennego życia Australii bardzo wiele. Na przykład, jeszcze w latach 60’ ubiegłego wieku przeciętny Australijczyk nie znał innego obiadu jak półsurowy stek lub rąbanka z paroma pieczonymi kartoflami w mundurkach i kawałkiem dyni. Sałatek i surówek nie znano. Prawie nie znano warzyw i owoców. W połowie lat 80’ bywał u nas w porze obiadowej pewien młody człowiek, który był zdumiony, że my mamy za każdym razem coś innego na stole. Jemu matka podawała codziennie to samo, czasami tylko dynię zastępowała ugotowana w całości marchewka lub łyżka zielonego groszku. Lecz tradycje europejskich emigrantów były zupełnie inne. W początkowych latach Europejczyk stołował się wyłącznie w domu, bo „na mieście” jedzenie było niezjadliwe, zaś chińskiego się brzydził, bo wiadomo było, że można dostać na obiad pieczyste z psa lub kota.<br />
<br />
Początkowo greckie, żydowskie i włoskie knajpki powstawały po to, żeby współziomkowie mogli się pożywić jakimś przyzwoitym jedzeniem, za nimi zaczęły powstawać etniczne sklepy i delikatesy. Pomału zaczęli się do nich przekonywać niektórzy „rodowici” Australijczycy i gustować w egzotycznym menu. Obecnie swoje restauracje mają już wszystkie narodowości – najwięcej jest hinduskich, tajlandzkich i chińskich. Nadal istnieją bary z tradycyjnym australijskim jedzeniem, ale świecą pustkami poza godzinami lunchu. Wieczorem azjatyckie, meksykańskie i południowo-europejskie restauracje są oblężone. Typowo australijskie jedzenie można obecnie zobaczyć jedynie na prywatnych party, gdzie na otwartym powietrzu, na tzw. barbeque, smaży się steki, hamburgery i coś co przypomina parówki. <br />
<br />
Za wprowadzenie najnowszej mody dla pań i panów, zakłady fryzjerskie i kosmetyczne z prawdziwego zdarzenia oraz rozmaitość serów, odpowiedzialna jest dość nieliczna, ale silna i wpływowa grupa francuska, która wraz z Włochami i Grekami przywiozła do Australii warzywa i owoce. Niemcy majstrowie nauczyli Australijczyków dokładności i solidności w robocie jaka by ona nie była, a niemieccy farmerzy dali dobry przykład jak uprawiać warzywa i owoce oraz jak utrzymywać porządek w domu i zagrodzie. Wszystkie europejskie nacje mają swoje sposoby pieczenia chleba i innego pieczywa, więc niewielkie piekarnie etniczne z powodzeniem konkurują z wielkoprzemysłowym wacianym „tip-topem”, którego żadna grupa etniczna nie kupuje. Są też ciasta i ciastka – oczywiście najsmaczniejsze polskie i francuskie. Australijskie wyroby cukiernicze to zwykłe bułki z rodzynkami, grubo oblane ckliwym lukrem lub czekoladą i posypane różnokolorowymi cukierkowymi groszkami, zaś ciasta to mieszanina mąki z kakao oblane grubo czekoladą. Arabowie i Żydzi wprowadzili różnego rodzaju placki. Hiszpanie, Meksykanie i grupy emigrantów z Kolumbii, Salwadoru, Peru i Chile swoje, piekielnie ostre potrawy. Włosi to przede wszystkim pizzerie oraz restauracje i kawiarnie, gdzie podaje się spaghetii, canelloni, riavioli, gnocci, lasagne i inne narodowe włoskie przysmaki oraz najlepszą w Australii kawę. Grecy prowadzą liczne restauracje, podobnie jak Hidusi, Chińczycy i Tajlandczycy. Włosi i Grecy to również zieleniaki, gdzie można kupić tanie i świeże owoce i warzywa pochodzące z małych, często organicznych farm. <br />
<br />
Oczywiście to emigranci wprowadzili zioła, bez których potrawy są jałowe i bez smaku. Mamy więc teraz przyprawy z Ameryki Południowej, Azji i Europy oraz oleje oliwkowe przywiezione przez Greków, Włochów i Hiszpanów. Wcześniej Australijczycy używali tylko oleju słonecznikowego i mieszanek olejów warzywnych. [...] <br />
<br />
Wszystkie nacje poza Polakami trzymają się razem do tego stopnia, że w przypadku niektórych mówi się o „gettach” lub enklawach. Polaków razem można zobaczyć tylko w polskich kościołach oraz w polskich klubach podczas jakiejś polonijnej imprezy lub wyborów zarządu Polonii. Tajemnicą poliszynela jest, że polska grupa etniczna jest dokładnie skłócona. Dlaczego?<br />
<br />
Dziewiętnastowieczni polscy osadnicy byli nieliczni w stosunku do innych europejskich nacji. Poza emigrantami z Wielkiej Brytanii, którzy nb. nadal posiadali obywatelstwo brytyjskie i nie uważali się za Australijczyków, największą grupą etniczną w tamtych czasach była grupa niemiecka. Polacy byli nieliczni i przybywali z Polski pod zaborami, co powodowało, że uważani byli za Rosjan, Niemców lub Austriaków. Większość z nich nawet nie była świadoma swojej polskiej tożsamości, jak na przykład pewien pszczelarz z okolic Gatton o nazwisku Crashnyefsky, w którym już z odległości kilometra można było rozpoznać mazurskie geny, twierdził że jest Niemcem. Pochodził z XIX-wiecznej emigracji i oczywiście nie znał ani jednego słowa po polsku i niemiecku, ale zapytany skąd pochodzi jego rodzina, wymienił dość poprawnie niemiecką nazwę Biskupca Reszelskiego. Tacy Polacy od pokoleń wtopili się w australijskie społeczeństwo i o ich pochodzeniu świadczą tylko ich fantastycznie poprzekręcane nazwiska. Nie są i nie czują się Polakami.<br />
<br />
Jako się rzekło, najliczniejsze grupy Polaków przyjeżdżały tuż po drugiej wojnie światowej. I tu mamy pierwszy podział, który powoduje niejednolitość Polonii. Żołnierze i oficerowie armii Andersa oraz uczestnicy Bitwy o Anglię przybyli z Wielkiej Brytanii uważali się i do dziś się uważają za klasę o wiele wyższą od tych Polaków, którzy zostali w czasie wojny wywiezieni na roboty do Niemiec i stamtąd przyjechali do Australii. Większość z nich przyjechała z dobrą znajomością angielskiego, oficerowie mieli skończone wyższe studia, zaś ich angielskie koneksje pozwalały na znalezienie od razu dobrej pracy. Marionetkowy „rząd polski” w Londynie ponadawał im ordery, krzyże virtutti militari oraz awanse wojskowe, co sprawiło, że dzisiaj nikogo tam nie ma niższego od pułkownika, majora lub kapitana. Natomiast ta podrzędna grupa z Niemiec składała się głównie z ludzi o bardzo przeciętnej edukacji, często tylko po czterech klasach szkoły podstawowej, bez znajomości języka, bez kwalifikacji w jakichś określonych zawodach. Byli to ludzie z miejskich łapanek i pacyfikacji wsi, często młodzi, którzy nie zdążyli zdobyć jakiegoś wykształcenia. Choć w tamtych czasach z pracą nie było żadnych problemów, mężczyźni prosto z obozów uchodźców byli wywożeni daleko od miast do karczowania buszu, jako pomocnicy na farmach oraz do zbiorów trzciny cukrowej. Kobiety zaczynały jako sprzątaczki i wiele z nich utrzymało się przy tej pracy do emerytury. Mężczyźni po pracy w buszu lub na farmach najchętniej szli do jakieś fabryki – w Brisbane taką „polską” fabryką była cementownia, którą najpierw zbudowali, potem w niej pracowali, zbudowali swoje domy dookoła i tak żyją do dzisiaj. Znajomość angielskiego do dzisiaj u nich kuleje, choć polskiego już prawie zapomnieli. <br />
<br />
Pomiędzy tymi dwiema głównymi grupami są pomniejsze, składające się z emigrantów różnych okresów pomiędzy 1956 a 1970 rokiem. Niektórzy zostali ściągnięci przez rodziny, inni nie wrócili do kraju z podróży służbowej, jak np. marynarze, paru piłkarzy i innych sportowców, są także tacy, którzy najpierw wyemigrowali do Ameryki lub Afryki, ale im się tam nie podobało. Jest również sporo Polaków i Polek, którzy wyemigrowali do Australii poprzez małżeństwo. Do tej samej grupy należą również polscy Żydzi, którym łaskawie otwarto granicę w latach 60’ z paszportem w jedną stronę, ale ich się nie zalicza w poczet Polonii – zresztą, wcale o to nie zabiegali wsiąkając od razu w środowisko żydowskie.<br />
<br />
Trzecia fala emigracyjna i jeszcze jedna frakcja Polonii, to tzw. „emigracja solidarnościowa” pierwszych lat 80’, do której i ja należę. Nasze przybycie było szokiem dla miejscowej, zasiedziałej Polonii. Trudno nas było zakwalifikować do jakiejś istniejącej już kategorii, bo przede wszystkim przyjechaliśmy z „komuny” i tym samym nie pasowaliśmy ideologicznie do żadnej. Wprawdzie poziom naszego wykształcenia był równy lub wyższy grupie przybyłej prosto z Anglii, ale dyskwalifikował nas w ich oczach fakt jego zdobycia w ustroju całkowicie przeciwnym ich zapatrywaniom. Dla drugiej grupy aspekt ideologiczny nie był tak ważny, ale nasza wyższość intelektualna powodowała, że generalnie trzymano się od nas z daleka. <br />
<br />
Swoją drogą nasza grupa była ideologicznie bardzo zróżnicowana. Sam fakt urodzenia się, wychowywania i chodzenia do szkół w PRLu nie ze wszystkich zrobił socjalistów lub komunistów. Wprawdzie indoktrynowano nas na każdym kroku i niektórzy należeli do partii, ale każdy z nas miał swoje zdanie oparte na codziennym doświadczaniu rzeczywistości. W końcu większość z nas uciekła z Polski, ponieważ z takich lub innych względów nie mogliśmy żyć w kraju. Jednakże dla Polonii wszyscy byliśmy jednakowi, obcy i niebezpieczni. <br />
<br />
Niektóre rodziny próbowały nas uczyć: To jest fridż (lodówka), a to ti-wi (telewizor), tojlet (toaleta), szauer (prysznic) itd. Gdy z uśmiechem tłumaczyliśmy, że te rzeczy są nam dobrze znane, dziwiono się i obrażano. „To wy to tam mieliście?” – pytali ze zdumieniem ludzie, którzy w Polsce za potrzebą chodzili za stodołę, kartofle, mięso i mleko trzymali w kopcu, a kąpali się w balii parę razy do roku. Z tego głównie względu Polonia nie znała polskich nazw tych rzeczy i uważała je za zdobycze cywilizacji zachodniej, których my w komunie nie mieliśmy. Oczywiście wielu rzeczy faktycznie nie mieliśmy, ale nasz światopogląd był na tyle otwarty, że mieliśmy pojęcie o ich istnieniu i w Australii przyjmowaliśmy je w sposób naturalny.<br />
<br />
Nasze wykształcenie też było solą w oku dawnej Polonii. Olbrzymia większość z nas miała średnie wykształcenie w ogólniakach i technikach, wielu miało również wykształcenie w różnych szkołach pomaturalnych oraz dyplomy wyższych uczelni. Omamieni propagandą, która dumnie nam wpajała bujdę o naszej wyższości i dokonaniach Polaków na świecie, byliśmy pewni, że Antypody czekają na nas i nasze wysokie kwalifikacje. Rzeczywistość okazała się inna. Nikt na nas nie czekał, a nasze kwalifikacje były w oczach Australijczyków funta kłaków nie warte. Australia potrzebowała robotników wykwalifikowanych, którzy mogli stanąć w fabryce lub na budowie i od razu pracować tak dobrze i tak szybko, jak tego wymagano, a nie magistrów i inżynierów, którzy w każdym kraju na świecie obijają się osiem godzin dziennie za dobre pieniądze. Takich ludzi Australia już miała.<br />
<br />
Nostryfikacja polskich dyplomów nie była prostą sprawą, bo główną przeszkodę stanowił egzamin z angielskiego, który był prawie nie do przebrnięcia. Nasza polska lekarka, której się to udało po czterech latach – nb. musiała powtórzyć studia – opowiadała, że lekarze urodzeni i wykształceni w Australii powiedzieli, że prawdopodobnie oni by tego egzaminu nie zdali. Skala trudności była wywindowana na taki pułap, żeby utrącać już na samym wstępie emigranckich fachowców. <br />
<br />
Choć dobre rady Polonii, żeby iść do sprzątania, do fabryk i na budowy, przyjmowane były przez naszą grupę z niechęcią i oporami, jednak prawie wszyscy z naszej fali emigracyjnej przez to przeszli. Różnica polegała na tym, że o ile dawna Polonia na tym poprzestała, nasza grupa potraktowała to jako okres przejściowy i gdy tylko nadarzyła się okazja zmiany pracy na lepszą, oczywiście z niej korzystała. Polacy urodzeni, wychowani i wykształceni w PRLu mieli i nadal posiadają wielką łatwość przystosowywania się do warunków. Angielskiego nauczyliśmy się szybko i równie szybko zorientowaliśmy się w miejscowym stylu życia, co nam pomogło w asymilacji. Choć zdarzali się osobnicy obojga płci, którzy twierdzili, że im się w Australii nie powiodło, mogą mieć jedynie pretensje do samych siebie za wybujałe ego, nie pozwalające im się nagiąć i przystosować do sytuacji. Niektórzy wrócili z rozgoryczeniem i moralnym kacem do Polski po 1989 roku, aby tam jeszcze raz zaczynać od nowa. Jednakże większość stanęła na wysokości zadania i żyje normalnie jak na australijskie warunki i o wiele lepiej niż żyliby w Polsce. Niektóre rodziny dzięki swojej obrotności i pracowitości całkowicie zaćmiły najbogatszych Polaków dawnej emigracji. To oczywiście zwiększyło tylko falę niechęci ze strony starej Polonii.<br />
<br />
Można zatem powiedzieć, że fala „solidarnościowa” była najbardziej prężna i po pierwszym okresie, gdy łapaliśmy się każdej pracy i mieszkaliśmy czasami w warunkach o wiele gorszych niż w Polsce, zaczęliśmy bardzo szybko stawać na nogi. Już po paru tygodniach pracy pojawiał się samochód, który w Australii nie jest wyrazem luksusu, lecz palącą koniecznością. Nawet zanim dostaliśmy pracę, z zasiłku dla bezrobotnych bez żadnych kłopotów można było utrzymać rodzinę, zaś już pierwsza praca potrajała dochody i pomimo zaopatrywania się w coraz więcej dóbr materialnych, można było jeszcze coś odłożyć. W ten sposób większość naszej grupy emigracyjnej już w tym drugim okresie zaczęła kupować domy – początkowo skromne i tanie rudery, które remontowało się w weekendy własnym przemysłem, żeby je następnie sprzedawać i kupować nieco lepsze. <br />
<br />
Kontakty nowej fali ze starą Polonią urywały się szybko. Z racji swojego wykształcenia i dość szerokich horyzontów pomimo ustrojowej intelektualnej i propagandowej blokady, nasz światopogląd był o wiele bardziej dojrzały niż ludzi, którzy nadal mieli przed oczami obraz sanacyjnej i okupowanej Polski. Stara Polonia nie miała pojęcia co większość z nas przeszła i ile nas kosztowało przykrości i wyrzeczeń, żeby nie tylko przetrwać z dnia na dzień, ale zdobyć wykształcenie i jaką taką pozycję w polskim społeczeństwie. Ponieważ jednak ustrój PRLu miał nie tylko cienie, ale – trzeba sprawiedliwie przyznać – również blaski, często w rozmowach ukazywaliśmy na praktycznych przykładach, jakie aspekty życia w Polsce były lepsze od ustroju kapitalistycznego. To nam oczywiście nie przysparzało przyjaciół – zarzucano nam, że „plujemy na Australię”, która nas „z łaski” przyjęła oraz przyklejano nam etykiety „komunista” i „lewicowiec”. Naśmiewaliśmy się z Rządu Na Uchodźctwie, w którym Polonia była zakochana do tego stopnia, że pokornie płaciła długi wdowy po jakimś polityku, zadłużonej po uszy w rezultacie systematycznego przegrywania w Monte Carlo oraz słowo „królowa Elżbieta” wymawialiśmy z ironią i uśmiechem politowania. To się nie mogło podobać Polakom, którzy byli niesamowicie dumni, że są poddanymi Jej Królewskiej Mości i że mają w Londynie swój rząd dbający o ich interesy – co było nb. totalną fikcją.<br />
<br />
Pamiętam głośną sprawę polskiego klubu w jednym z dużych miast Australii, który miał być sprzedany tylko dlatego, żeby go nie oddać pewnego dnia nowej fali emigracyjnej. Wprawdzie w końcu zwyciężył zdrowy rozsądek i klubu nie sprzedano, ale został oddany drugiemu pokoleniu starej Polonii, a ponieważ to drugie pokolenie urodzone jest w Australii i chodziło do australijskich szkół, w klubie mówi się głównie po angielsku.<br />
<br />
O zachowaniu polskości i naszego języka napisałem wiele artykułów do prasy polonijnej na przestrzeni ostatnich ponad 25 lat, więc nie będę się tu powtarzał – wspomnę tylko, że pod tym względem stoimy na szarym końcu za wszystkimi emigracyjnymi nacjami i wyprzedzamy chyba tylko Niemców, którzy się dość szybko wynaradawiają i stosunkowo wiele rodzin w domu mówi tylko po angielsku. Najbardziej wierne swojej kulturze i językowi są wszystkie narody azjatyckie, gdzie w domu angielskiego nie używa się w ogóle i następne pokolenia siłą rzeczy doskonale znają języki narodowe. Rodziny są rozległe i istnieje w nich hierarchia wiekowa, dlatego narodowa kultura automatycznie przechodzi z pokolenia na pokolenie. Podobna sytuacja jest w grupach śródziemnomorskich, gdzie kultura narodowa jest pieczołowicie kultywowana. U Polaków wnuczek zna tylko nazwy niektórych polskich potraw, a z babcią musi rozmawiać za pośrednictwem tłumacza. Polska kultura przejawia się prawie wyłącznie w hołubcach wycinanych na scenach polskich klubów, gdzie krakowiaki i oberki tańczą dziewczęta i chłopcy nie znający polskiego, odziani w kostiumy narodowe, zaś chóry okropnie kaleczą słowa polskich ludowych piosenek, prawdopodobnie nie wiedząc nawet o czym śpiewają. Inne aspekty polskiej kultury to pierogi, bigos, kiełbasa i wódka oraz plotki, obmowy i intrygi. [...]<br />
<br />
Praca kierowcy autobusowego pozwoliła mi praktycznie poznać przekrój australijskiego społeczeństwa. Robiłem nocną zmianę, bo im dalej, tym zmniejszał się upał, ruch uliczny i liczba pasażerów. Ostatnie dwa kursy przeważnie jeździło się pusto od jednego końcowego do drugiego. Pierwszy kurs miałem o 3-ciej po południu, podczas którego zbierałem dzieci i młodzież z różnych szkół i rozwoziłem po pobliskich dzielnicach. Na początku niezbyt dobrze znałem niektóre trasy, więc zawsze znalazł się jakiś malec, który z dumą pomagał „panu driverowi”, gdzie skręcić w prawo, a gdzie w lewo. Gdy ten jeden wysiadł, na jego miejsce przychodził drugi i prowadził dalej. Co się działo z tyłu autobusu kierowca nie wiedział, bo miał uwagę skierowaną na drogę i zajęty był wypatrywaniem przystanków ukrytych w krzakach. Jednego razu przywędrował do mnie taki mały prawdopodobnie z pierwszej klasy i szepnął mi na ucho: <i>Mister bus driver, oni tam z tyłu całują się z dziewczynami i palą marihuanę</i>. O takich pomagierach ze szkół podstawowych mówiono nam w szkółce autobusowej, jednocześnie ostrzegając, żeby nie korzystać z usług młodzieży szkół średnich, bo dla żartu lub przez złośliwość mogą cię wyprowadzić na takie manowce, że wielkim autobusem ani nie wykręcisz, ani nie cofniesz. Przeżyłem dwa razy coś takiego. <br />
<br />
Po rozwiezieniu dzieci następne dwa kursy to yuppies z city. Załadunek idzie szybko i sprawnie, bo wszyscy mają bilety miesięczne. Patrzę w wewnętrzne lusterko i nie widzę ludzi, lecz płachty rozłożonych gazet. Nikt nie rozmawia, choć przecież się doskonale znają z widzenia, bo codziennie wracają tym samym autobusem, a być może są nawet sąsiadami. Nie ma „dzień dobry” ani „do widzenia”, choć na pewno uczono ich tego w szkole, bo ich własne dzieci witają się z kierowcą przy wsiadaniu, a gdy wysiadają mówią „dziękuję, do widzenia”. Dorośli pracujący w city nawet na ciebie nie spojrzą, nie mówiąc o uśmiechu, bo po pierwsze są zbyt dumni z siebie, a ciebie traktują jak służącego, a po drugie ich mózgi pracują na zupełnie innych wibracjach. Biznes, biznes, money, money... kłębi się pod czupryną lub łysiną i żadna inna myśl nie przychodzi do głowy, bo są po prostu na innym kanale. Panienki ze sklepów, banków i instytucji są zmęczone całodziennym uśmiechaniem się i krygowaniem, co powoduje, że często są aroganckie i wyładowują całą swoją kumulowaną złość na kierowcy.<br />
<br />
Pozostałe kursy są coraz łatwiejsze. Po powrocie z drugiego kursu z yuppies, city jest już puste i widać tylko sprzątaczy dźwigających odkurzacze z bagażników swoich samochodów do niebotycznych wieżowców z betonu, szkła i aluminium. Jeżeli są jacyś nieliczni pasażerowie, jadą tranzytem do dzielnic usytuowanych po drugiej stronie city. Jeśli jest akurat piątek po południu, część pasażerów to młodzież jadąca do kin i na dyskoteki. Są to te same dzieci, które wiozłeś ze szkoły do domu, lecz teraz wyglądają inaczej – u dziewcząt rozpuszczone włosy, wysokie obcasy, paznokcie, makijaż, biżuteria i oczywiście drogie ciuchy z butików. Chłopcy bez sztywnych szkolnych mundurów też wyglądają inaczej. Oczywiście zachowanie się zmienia wraz z wyglądem i teraz naśladują swoich tatusiów, traktując ciebie jak sługę lub patrząc przez ciebie jak przez powietrze. Są pewni, że ich nie rozpoznajesz.<br />
<br />
Ostatni kurs na nocnej zmianie to zbieranina, która z jakichś powodów nie wróciła do domu wcześniej. Sporo pijanej i zanarkotyzowanej młodzieży, łatwe panienki, Aborygeni, sprzątaczki, policjanci, kolejarze, barmani i kelnerki z knajp itd. Jest już dobrze po północy, są zmęczeni i trochę podpici, więc przysypiają, budząc się z drzemki na każdym przystanku. <br />
<br />
Pracując na nocnej zmianie nigdy nie miałem większych problemów z pasażerami, ale zanim udało mi się dostać na ten elitarny grafik, pracowałem również na dziennych zmianach, gdzie było najwięcej kłopotów, bo pasażerowie byli inni. Przed południem do city podróżują różne, zawsze eleganckie, dobrze uczesane i ubrane „babcie” na przegląd wystaw sklepowych. Jest to ich jedyna rozrywka pod koniec życia, więc po porannym podlaniu ogródka i obcięciu paru zwiędłych róż, spędzają godzinę przed lustrem i wychodzą na przystanek. I wtedy się zaczyna. „Mister bus driver, przyjechałeś trzy minuty za późno (za wcześnie)” – skrzeczy „babcia”. Po czym ty czekasz i nie jedziesz, bo „babcia” wybiera sobie miejsce w prawie pustym autobusie, a w szkole ci wpajali, że takie pasażerki bywają wywrotne i lepiej poczekać, żeby się usadowiła niż potem płacić jej milion dolarów odszkodowania za ciężkie obrażenia. No więc „babcia” już siedzi, jedziesz, skręcasz pod kątem prostym w inną ulicę i w lusterku widzisz, że „babcia” balansuje w przejściu próbując zmienić miejsce. Powód? Słońce jest po jej stronie i „babcia” próbuje przemieścić się w cień, nie myśląc o tym, że za moment skręcisz ponownie i słońce przejdzie na drugą stronę autobusu. Czasem na następnym przystanku wsiada druga „babcia”. „Babcie” się znają, bo mieszkają w tej dzielnicy od 50-ciu lat, więc zaczyna się rozmowa. Obie przygłuche, a każda siedzi w innym końcu autobusu, więc ich skrzekliwa konwersacja próbująca przekrzyczeć hałas silnika i oddzielający je dystans, toczy się na najwyższych tonach.<br />
<br />
Gdy widzisz na przystanku czekającą „babcię”, musisz tak podjechać, żeby pomiędzy stopniem a krawężnikiem było nie więcej niż 10 cm. Nie ważne, że przy okazji składasz lub urywasz lusterko o gałęzie rosnącego przy krawężniku cienistego drzewa. Musisz stanąć dokładnie tam, gdzie stoi pasażerka, bo jak tego nie zrobisz, po przyjeździe do bazy będzie już na ciebie czekało telefoniczne zażalenie i pójdziesz na dywanik do szefa. „Babcie” czują się niezmiernie ważne ze względu na swój podeszły wiek, na status swojego nieboszczyka męża oraz na oddawanie swoich niesamowicie ważnych głosów w wyborach. Szef w bazie musi cierpliwie wysłuchać długiej tyrady wygłoszonej pełnym oburzenia głosem, opisującej ze szczegółami, oczywiście najczęściej wyolbrzymionymi, jak to kierowca stanął metr od krawężnika i kilkanaście metrów przed lub za przystankiem, a potem jechał jak wariat po krętych, dzielnicowych uliczkach rzucając nią jak workiem kartofli po całym autobusie. Do obowiązków szefa należy cię wezwać i zawiadomić o zażaleniu oraz wysłuchać twojej wersji wydarzeń, po czym śmieje się i mówi: OK, Peter, przyjąłeś do wiadomości? To wracaj do roboty. Oczywiście takie sprawy są typowe i nikt ci nie robi koło pióra, niemniej jednak w departamencie transportu mają na komputerach szablon listu, który brzmi mniej więcej tak:<br />
<br />
<i>Wielce szanowna pani. Dziękujemy za przekazanie nam swoich uwag, które pomogą usprawnić transport publiczny i zwiększyć starania o lepszą ogładę naszych kierowców. Serdecznie panią przepraszamy za ten niefortunny incydent. Kierowca został wezwany, pouczony o niewłaściwości swojego zachowania i przykładnie ukarany. Zapewniamy, że to się już nigdy nie powtórzy. Z szacunkiem, dyrektor d/s transportu Rady Narodowej</i>.<br />
<br />
„Babcia” czyta ten list dwadzieścia razy, wpina go segregatora, od czasu do czasu z dumą pokazuje koleżankom i sąsiadkom. Jest usatysfakcjonowana i dumna z siebie. Do następnego razu.<br />
<br />
Pewnego dnia jakaś paniusia wysiadała tylnymi drzwiami z zakupami. Stopień jest nisko, ludzie go zasłaniają, więc zainstalowano tam lusterko, które było zgrane z wewnętrznym lusterkiem wstecznym. Musiał ktoś zawadzić o nie głową i przekręcić, bo stopnia nie widziałem. Paniusia w pewnym momencie mi znikła z pola widzenia i zobaczyłem ją w zewnętrznym lusterku ustawiającą torbę na chodniku. Zamknąłem drzwi i odjechałem. Na następnym przystanku jakiś pasażer przyniósł mi torbę, ale myślałem, że ktoś jej zapomniał na siedzeniu. Przywiozłem ją do bazy, a tu bonanza i wzywają mnie na dywanik. Co się okazało? Pasażerka miała dwie torby, wysiadła z autobusu z jedną, drugą zostawiając na chwilę na stopniu. Gdy się odwróciła po drugą torbę, autobusu już nie było. Kryminał. Szef do niej zadzwonił, wyjaśnił sytuację i przeprosił, po czym inspektor pojechał z tą torbą na drugi koniec miasta, żeby ją dostarczyć. Pasażerka nie była zawzięta i spodobało jej się takie załatwienie sprawy.<br />
<br />
Wiele się mówi – i głośno – o australijskich uniwersytetach oraz o tym do jakiego stopnia są przeładowane. Ktoś kto jedynie czyta statystyki może sobie wyobrazić, że wykształcenie młodzieży stoi na bardzo wysokim poziomie. Jednakże ktoś, kto tak jak ja, wodził studentów do uniwersytetów w Brisbane, wie kto się uczy w społeczeństwie australijskim. Parkingi uniwersyteckie są małe i na ogół dla personelu, bo te szkoły się ciągle rozbudowują i stawia się nowe budynki i pawilony zajmując każdy kawałek wolnego miejsca. Studenci nie mają więc innego wyjścia jak korzystać z transportu publicznego, głównie autobusów. Jeżeli więc we wstecznym lusterku widziałem same ciemne twarze, a tylko parę białych, wniosek z tego prosty, że 80 – 90% uczących się to emigranci z różnych krajów Azji. <br />
<br />
Przy okazji warto wspomnieć, że i w tym przypadku widać jak na dłoni olbrzymie dysproporcje pomiędzy „kolorową” kulturą a kulturą białych, a właściwie – mówiąc otwarcie – jej brakiem. Przekrój Azjatów w społeczeństwie australijskim jest olbrzymi – reprezentowane są właściwie wszystkie kraje azjatyckie: Indie, Chiny, Japonia, Wietnam, Kambodża, Malezja, Tajlandia, Korea, narody himalajskie, Indonezja, Filipiny oraz ludy muzułmańskie z Pakistanu, Afganistanu, Iranu, Iraku, Emiratów Arabskich i innych krajów Małej Azji, a nawet z Egiptu. Ostatnio mamy emigrantów również z różnych krajów afrykańskich. Wszyscy ci młodzi ludzie są schludnie, przyzwoicie i czysto ubrani, spokojni, uśmiechnięci i uprzedzająco grzeczni. Biały student natomiast ubiera się na ogół w szorty, japonki i co najmniej trzy numery za dużą koszulkę „T-shirt”, która nie tylko nigdy nie doświadczyła żelazka, ale posiada zagnioty na ramionach lub u dołu od zaszczepek, co świadczy, że po prostu rano została zdjęta ze sznurka i założona. Na obliczach mężczyzn trzydniowy zarost nie jest rzadkością, za to głowa jest ogolona na „skina”. W zimie zamiast szortów biali studenci zakładają wyświechtane, często brudne dżinsy, wystrzępione u dołu i z dziurami na kolanach. Taki styl. Białe dziewczyny też ubrane swobodnie – a może nawet zbyt swobodnie, przepasane bardzo mini mini-spódniczką pokazującą całe nogi prawie do krocza, zaś górę mają przykrytą głęboko wydekoltowaną i bardzo za krótką bluzką pokazującą brzuch z pępkiem, w którym na ogół jest kolczyk. Kolczyki oczywiście są wszechobecne – wargi, nos, brwi, a nawet język dokładnie zakolczykowane. Wszystko po to, żeby być „sexy”. Być może jestem prostym chłopem starej daty, ale dla mnie takie ubieranie się jest zwyczajnym brakiem szacunku do nauki i instytucji, w której ją się pobiera. Co innego na plaży lub w nadmorskim kurorcie, a co innego na uniwersytecie.<br />
<br />
Zachowanie białych jest niewłaściwe, a często nawet skandaliczne. Biały Australijczyk żyje zazwyczaj na hamburgerach, hot-dogach, czipsach i coca coli oraz na najprzeróżniejszych czekoladowych batonach, więc już od najmłodszych lat jest gruby, nalany i wygląda jak spuchnięty. Otyłość obok alkoholizmu jest pierwszą plagą Australii. W autobusie kolorowi studenci są stłoczeni po troje na jednym siedzeniu lub stoją, bo na kilku innych siedzeniach rozwalone są tu i ówdzie biało-różowe grubasy. Mowy nie ma, żeby taki ustąpił miejsca staruszce, nie mówiąc już o „kolorowej” koleżance z tego samego wydziału. Bez przerwy coś żrą, a na zwróconą uwagę (w autobusach nie wolno jeść, pić i palić), odpowiadają stekiem wyzwisk lub w najlepszym przypadku udają, że nie słyszą. Gęba takiego typa jest zawsze spocona i wściekła, zachowanie aroganckie, a często chamskie. Gdy płaci za bilet, potrafi ci cisnąć pieniądze. Nigdy nie usłyszysz od takiego „proszę” lub „dziękuję”. Dziewczyny są za to zimne, dumne i wyniosłe. Kierowca jest traktowany jak śmieć i nie wolno mu zrobić żadnej uwagi, a jeśli rozpoznają obcy akcent, próbują się na tobie wyżyć.<br />
<br />
Biali Australijczycy są fatalnymi kierowcami, co mnie dziwi, bo każdy z nich od niemowlęctwa do późnej starości siedzi w samochodzie i choćby z tego względu powinien mieć prowadzenie samochodu we krwi. Wiedział o tym departament transportu zatrudniając wielu emigrantów, w tym kilkudziesięcioosobową grupę Polaków liczącą w Brisbane w różnych okresach od 20 do 60 kierowców autobusowych. Mieliśmy dobrą opinię za punktualność, wysokie umiejętności, schludny wygląd i dobre stosunki z pasażerami. Natomiast taksówki są zdominowane przez Hindusów, którzy jeżdżą wspaniale.<br />
<br />
Grzeczność Azjatów nie wynika bynajmniej ze skrępowania lub niepewności i bojaźni, charakterystycznej dla wielu emigrantów z Europy, a zwłaszcza tych, którzy w początkowym stadium nie znają angielskiego, lecz z właściwego wychowania w domu, gdzie kultywuje się azjatyckie kultury oparte na nieagresji, takcie, właściwie pojmowanej moralności i etyce, pokorze, grzeczności i łagodności. Azjaci są skromni i nigdy nie wiadomo czy wieziesz syna lub córkę milionera, czy na studia chłopaka lub dziewczyny ciężko pracuje cała azjatycka rodzina. Gdy wieziesz białego, całe jego zachowanie świadczy, że stoi za nim wielka forsa i wcale nie musi studiować, bo i tak odziedziczy po „starych”. Jeden taki mi powiedział: „Mam gdzieś te studia, ale stary chce mieć syna z dyplomem, żeby się chwalić przed kumplami. Daje forsę, ale gdybym rzucił studia, źródełko wyschnie i będę musiał szukać roboty”. Tymczasem Azjatom zależy. Niektórzy studenci nie są dziećmi emigrantów, ich rodziny są w Azji, a oni sami po dyplomie wrócą i będą stanowić wykwalifikowaną kadrę swojego kraju. Większość jednak to dzieci emigrantów, którzy stają na głowie, żeby ich dzieci ustawiły się w życiu i nie musiały tak ciężko pracować jak oni.<br />
<br />
Efekty nie dają na siebie długo czekać. Wystarczy odwiedzić jakikolwiek szpital lub przychodnię w dzielnicach dalszych od city, aby ujrzeć tam personel składający się głównie z młodych ludzi o kolorze skóry wyraźnie wskazujących ich pochodzenie. Prawie wszyscy lekarze, od zwykłych internistów do specjalistów to Hindusi, Chińczycy i Wietnamczycy. Tak samo personel techniczny, rehabilitacyjny i pracownicy fizjoterapii. Za to personel pielęgniarski to przeważnie biali, co ukazuje, że biała młodzież zainteresowana medycyną kończy na ogół na pomaturalnej szkole pielęgniarskiej. Jak we wszystkich krajach na świecie, pielęgniarki liczą na złapanie lekarza (bez względu na jego kolor) na męża i na porzucenie ciężkiego, nisko płatnego i niewdzięcznego zawodu. <br />
<br />
Jedyne wydziały uniwersytetów australijskich, gdzie balans pomiędzy białymi a kolorowymi studentami kształtuje się na poziomie 1:1, to informatyka i biznes, natomiast całkowicie zdominowana przez białych jest polityka i dyplomacja. W Australii wielki biznes jest nadal w rękach białych, zaś na karierę w polityce i dyplomacji żaden emigrant, a zwłaszcza Azjata nie może liczyć w tym kraju, bo po prostu go nie dopuszczą. Australia jest biała i kierowana rękami białych – tak głoszą slogany – i najlepiej, gdy są to biali pochodzący prosto z Anglii lub potomkowie australijskich pionierów. Cóż z tego, że faktycznie biała rasa w Australii zaczyna coraz bardziej zanikać i niedługo stanie się mniejszością narodową – biali Australijczycy nie mają zamiaru oddawać nikomu pałeczki.<br />
<br />
Powodem jest drastyczne zmniejszenie dopływu białych emigrantów tak z Wielkiej Brytanii, jak i innych krajów Europy. Australia już dość dawno przestała być „ziemią obiecaną” dla Europejczyków ze względu na położenie geograficzne, przekonanie że jest prowincją świata (co jest naturalnie prawdą) oraz stosunkowo niskimi płacami specjalistów. Dla zwykłych, nisko wykształconych emigrantów Australia też nie jest atrakcyjnym miejscem pobytu, bo któż chce zasilać i tak już wielką liczbę bezrobotnych. W ciągu ostatnich dekad XX wieku australijscy biznesmeni i przedsiębiorcy przenieśli prawie cały przemysł do Azji, gdzie klasa robotnicza składa się z biedaków, w tym również dzieci, którym wystarcza jeden dolar dniówki, podczas kiedy australijski robotnik nie będzie pracował za mniej niż 20 dolarów za godzinę. Jest różnica, prawda?<br />
<br />
Drugi powód to lawina emigrantów z krajów Trzeciego Świata. Australia jest sygnatariuszem różnego rodzaju humanitarnych paktów i musi przyjmować uciekinierów z krajów, gdzie są wojny i ustrój jest drakoński, a następnie pomagać w łączeniu rodzin. Między innymi dlatego mamy teraz coraz więcej Murzynów z Afryki.<br />
<br />
Azjaci kupują lub budują duże domy, bo rodziny są bardzo liczne i często dwa lub trzy domy w bezpośrednim sąsiedztwie należą do tego samego rodzinnego klanu. Zazwyczaj jednak zaczyna się od wynajmu jednego domu, bo przyjeżdżają tylko rodzice z dziećmi. Dzieci idą do szkoły, ojciec do jakiejś ciężkiej pracy, której biały się nie dotknie, a matka do sprzątania początkowo domów sąsiadów, a później biur. Często również zajmują się praniem i prasowaniem oraz uprawiają ogródki sąsiadów. Po pewnym, zwykle niedługim czasie, dobijają dziadkowie. Rodzice mają wtedy więcej luzu i zabierają się za organizowanie biznesu. Początki są bardzo trudne i biznes jest najpierw dzierżawiony od kogoś innego, a następnie wykupywany. Są to na ogół niewielkie bary, gdzie ludzie kupują dania na wynos, otwarty od wczesnych godzin rannych non-stop do późnego wieczora. Rodzice nie dają sami rady, więc pracują dzieci po przyjściu ze szkoły, pomaga również babcia. Pomału zaczyna się zjeżdżać dalsza rodzina – bracia i siostry, szwagrowie i szwagierki, wujkowie i ciocie – wszyscy oczywiście ze swoimi rodzinami. Nowoprzybyli mężczyźni idą gdzieś do pracy, zaś kobiety do sprzątania oraz pomagają w barze. W jakiś czas potem albo wspólnie kupują jakiś większy i lepiej usytuowany bar, albo każda rodzina zaczyna działać na własną rękę. Po pięciu latach wszyscy są już wystarczająco ustawieni, każdy ma dom, dzieci dorastają i jest już ich za co posłać na studia. <br />
<br />
Jest to typowy schemat i olbrzymia większość Azjatów w ten sposób zaczyna. Nie boją się żadnej pracy. Obecność dziadków i dalszej rodziny powoduje, że dzieci są zadbane i wychowywane zgodnie z odwiecznymi tradycjami. W rodzinach panuje doskonała solidarność i każdy może liczyć na pomoc w każdej formie, gdy zachodzi potrzeba. <br />
<br />
Taki model rodziny jest obcy białym Australijczykom. Rodzina składa się z rodziców lub często samotnej matki i dzieci. Dziadkowie gdzieś tam istnieją, zazwyczaj po drugiej stronie miasta lub na drugim końcu Australii i odwiedza się ich rzadko. Siostry i bracia mają swoje rodziny, domy i problemy, są na swoim i nie interesuje ich dalsza rodzina. Faktycznie więzy rodzinne są bardzo słabe, nikt od nikogo nic nie chce, być może dlatego, żeby się nie rewanżować. Spotykają się z okazji urodzin, party trwa trzy godziny i wszyscy rozjeżdżają się do domów. Na ogół nie ma świątecznych spotkań rodzinnych, bo wtedy są wakacje dzieci i urlopy rodziców i w zależności od zasobów portfela wyjeżdża się bliżej lub dalej. Inaczej mówiąc każdy ma swoje życie, nie wtrąca się do spraw dalszej rodziny i nie chce, żeby ktoś się nim interesował. Jest to typowo brytyjska tradycja pod hasłem „my home, my castle” (czyli mój dom jest moją twierdzą), która zapewniając człowiekowi święty spokój, jednocześnie skutecznie odgradza go od reszty społeczeństwa. [...] <br />
<br />
Każdy naród ma nieco inne nastawienie do świata, życia i bliźnich. Na wszystkich frontach wygrywają te, które mają pozytywne nastawienie. Oczywiście w każdym z nich są pozytywni i negatywni, entuzjaści i malkontenci, ale my tu weźmiemy średnią narodową. <br />
<br />
Warto się najpierw zastanowić, skąd się bierze negatywne nastawienie, bo będzie nam łatwiej ukazać pozytywne na szarym i smutnym tle negatywnego. Otóż jeśli ktoś żyje przeszłością i cały czas rozpatruje jak to kiedyś bywało dobrze, a jak teraz jest źle, bez wątpienia widzi przyszłość w czarnych kolorach. Jeśli ktoś odłożył przeszłość do lamusa, czyli w miejsce, gdzie ona powinna być, żyje dniem dzisiejszym i zadowolony jest z tego co ma, patrzy w przyszłość jeśli nie entuzjastycznie, to przynajmniej z nadzieją. Kultury azjatyckie od pokoleń mają zaszczepioną wiarę w przeznaczenie, które musi się spełnić niezależnie od tego czy się to komuś podoba, czy nie. W związku z tym, tak samo spokojnie przyjmują niedostatek jak prosperity, a jeśli im się uda wyemigrować do kraju, gdzie będą mieli lepsze życie, również ten fakt przypisują przeznaczeniu. Tak miało być i koniec dyskusji. Przeciętny Azjata jest zadowolony z tego, że ma dzisiaj co do garnka włożyć i jest wdzięczny Bogu, że ma, bo przecież mógłby nie mieć i tego. Jest to akceptacja losu i wszystkich wydarzeń, które towarzyszą jego spełnianiu.<br />
<br />
Europejczyk lub Amerykanin, jest ciągle niezadowolony, nienasycony i wiecznie mu mało. Im więcej już ma, tym usilniej stara się osiągnąć jeszcze więcej. Nie wierzy w przeznaczenie i sprawiedliwość losu, więc wydaje mu się, że z jednej strony traktowany jest przez innych niesprawiedliwie i oszukiwany, z drugiej zaś uważa, że ma wpływ na jego przebieg. <br />
<br />
Działania zgodne z przeznaczeniem są jak płynięcie z prądem. Każdy wie, że płynąc z prądem nie musimy się zbytnio wysilać i wszystko idzie jak z płatka. Każdy wie, że płynąc pod prąd zużywa się o wiele więcej cennej energii, a posuwanie się naprzód idzie jak po grudzie. Wejdź w wody Dunajca, a przekonasz się, że chcąc płynąć pod prąd nie tylko będziesz stał w miejscu przez parę minut, ale w końcu zaczniesz płynąć wstecz. Dokładnie tak samo jest w życiu. Jeśli prąd twojego przeznaczenia jest silny – a przeważnie jest – każda próba walki z nim kończy się w najlepszym przypadku zatrzymaniem się w miejscu, zaś w najgorszym regresję. Tak samo jak w wodach Dunajca, w walce z przeznaczeniem nie masz żadnych szans.<br />
<br />
Jasne zatem, że ten kto idzie z prądem przeznaczenia ma o wiele łatwiejsze życie, zaś ten kto idzie pod prąd ma same trudności, kłopoty i problemy, a jego życie może się stać istną gehenną. Mimo to większość z nas tak właśnie robi, co powoduje, że pod koniec życia stwierdzamy, że właściwie niczego nadzwyczajnego nie osiągnęliśmy – ba, nie spełniliśmy nawet jednego procenta swoich wygórowanych pragnień i odchodzimy w zaświaty nienasyceni.<br />
<br />
Podstawą pozytywnego nastawienia jest godzenie się z tym co przynosi los i zadowolenie z tego co jest tu i teraz. To nam pozwala spokojnie żyć obecnie i patrzeć spokojnie w przyszłość, wychodząc z założenia, że wszystko co ona przyniesie jest zgodne z jego programem. Gdy przyjdzie jutro, znowu musimy pamiętać, żeby nie próbować naginać sytuacji do swojego widzi mi się, lecz pokornie nagiąć się samemu i konsekwentnie poddać nurtowi. Na tym opiera się odwieczna filozofia Wschodu – nie chcieć za dużo od losu i godzić się z tym co przynosi. Na tych samych pryncypiach opiera się filozofia i kultura Aborygenów.<br />
<br />
Tego typu rozumowanie jest nam obce. Jesteśmy we własnych oczach herosami wojny z Naturą i przeznaczeniem, a jeśli nawet wydaje nam się, że odnosimy jakieś złudne zwycięstwa, zawsze są to zwycięstwa pyrrusowe. Dlatego jest nam wszędzie źle – zarówno w krajach urodzenia, jak i na emigracji. [...]<br />
<br />
Rodzina jest podstawową komórką społeczeństwa, jak się głosiło kiedyś w Polsce i jest to oczywiście prawda. Inaczej mówiąc to co się dzieje w rodzinie i jaka ona jest ukazuje, w jakim stanie jest reszta narodu i jaka jest jego kultura. <br />
<br />
O wychowaniu dzieci piszę w wielu miejscach tej książki, ponieważ od niego się zaczyna i jak wiadomo, czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci. Jednakże patrząc na białe społeczeństwo australijskie człowiek szybko dochodzi do przekonania, że to nasze przysłowie jest w białej Australii nieznane. Najlepiej to widać w środkach komunikacji miejskiej i supermarketach, gdzie rozwydrzone bachory robią piekło białym matkom i przy okazji wszystkim innym, którzy mają nieszczęście być akurat w pobliżu. Ich zachowanie w miejscach publicznych dowodzi, że są niewłaściwie wychowywane i prawdopodobnie w domu zachowują się jeszcze gorzej. Widząc to zastanawiam się zawsze, jak taka matka może wytrzymać, zwłaszcza że rzadko w domu jest tylko jedno dziecko. No, ale jest sama sobie winna.<br />
<br />
Od niezliczonych tysiącleci rodzice wychowują dzieci, które potem wyrastają na wspaniałych, grzecznych, uprzejmych i kulturalnych dorosłych. W środowiskach emigranckich, a przede wszystkim azjatyckich, modele wychowania dzieci w niczym się od tamtej pory nie zmieniły. Dzieci przede wszystkim są kochane i choć im się tego nie powtarza przy każdej okazji, czują to i w zamian kochają rodziców i dziadków. Ten zaś kto kocha, zawsze stara się zrobić przyjemność osobie kochanej i robi wszystko, aby nie zrobić jej przykrości – niezależnie od wieku. Jest to pierwszy i najważniejszy aspekt wychowania, sprawdzony przez tysiąclecia we wszystkich kulturach i cywilizacjach. <br />
<br />
Dziecko rodzi się z różnymi skłonnościami, które następnie w dalszym życiu są wzmacniane lub ulegają osłabieniu i różnego rodzaju modyfikacji. Rola rodziny polega na zauważeniu tych aspektów dziecięcej osobowości i odpowiednim ich korygowaniu. Jeśli dziecko jest od początku spokojne, uległe, posłuszne, zgodne i grzeczne, wychowywanie go nie sprawia rodzicom żadnych trudności. Jeśli jednak jest niesforne, nieposłuszne i niegrzeczne, obowiązkiem rodziców jest korekta zachowania od najwcześniejszego dzieciństwa. Nie wolno czekać z nadzieją, że „z tego wyrośnie”, bo każdy następny miesiąc zwłoki powoduje pogłębienie problemu i w końcu okazuje się, że jest już za późno. <br />
<br />
Dziecko ma być kochane bez względu na okoliczności, ale nie może być rozpieszczane. Następnym aspektem wychowania jest zatem dyscyplina. Dziecko ma znać swoje miejsce. Spójrzmy na Naturę. Stado wilków składa się z hierarchii – jest przewodnik i jego partnerka, następnie idą wszystkie samce w porządku hierarchicznym w zależności od siły, inteligencji i sprawności oraz ich partnerki, a na końcu szczenięta uszeregowane pod względem wieku. Wbrew pozorom ludzkie stado, czyli rodzina, niewiele różni się od wilczego stada. Zwyczajowo „przewodnikiem stada” jest mąż i ojciec, następnie żona i matka, a na końcu dzieci. Jeśli w rodzinie jest wcześniejsze pokolenie, czyli dziadkowie, oni również podlegają „przewodnikowi”, ale „przewodnik” liczy się z nimi, korzysta z ich doświadczenia życiowego i słucha dobrych rad. Taki model rodziny widzimy u Aborygenów, Azjatów oraz u wielu grup etnicznych, zwłaszcza tych, które pochodzą z krajów śródziemnomorskich. Każdy zna swoje miejsce w rodzinie. Jest to model uniwersalny i sprawdzony. <br />
<br />
W takich rodzinach panuje miłość i zgoda, ale gdy dziecko jest niegrzeczne, nieposłuszne i koniecznie chce postawić na swoim, dostaje od matki kochającego klapsa. Matka nie robi tego ze złością, lecz przywołuje je do porządku i pokazuje w ten sposób dziecku, kto tutaj jest autorytetem. Dziecko nie rozumie jeszcze wielu rzeczy i nie potrafi odróżnić postępowania złego od dobrego, bo czynnik dyskryminacyjny jego umysłu nie jest jeszcze wystarczająco wykształcony pod wpływem doświadczeń, więc przelotny klaps wymierzony na bieżąco zawsze załatwia sprawę jeśli nie na zawsze, to przynajmniej na jakiś czas. Dziecku nie da się wytłumaczyć pewnych rzeczy, zaś umoralniające kazania za długo trwają. Taki wymiar kary stosowany jest nadal we wszystkich rodzinach emigranckich i efekty są widoczne jak na dłoni. Dzieci emigrantów są dobrze wychowane, bo rodzice nie dopuszczają, żeby w pewnych sytuacjach dziecko grało rolę „przewodnika”.<br />
<br />
Współczesna ortodoksyjna psychologia postawiła wszystko na głowie. We współczesnej rodzinie aspekt „przewodnika stada” nie jest jasno określony, co prowadzi prosto do syndromu dwóch kapitanów na jednym okręcie i w dalszej kolejności do anarchii i katastrofy. Model „demokratycznej” rodziny, gdzie wszystkie ustalenia robi się razem, zdaje egzamin tylko wtedy, gdy ostateczna decyzja należy do tradycyjnego „przewodnika”, tzn. mężczyzny. Kobiety są wspaniałymi pomysłodawcami, ale często brakuje im zdecydowania i konsekwencji w działaniu. Feministki zapewne obruszą się w tym miejscu, ale nie powinny zapominać, że fakt bycia kobietami w tym życiu ustawia je na takiej, a nie innej pozycji w rodzinie i od tego nie ma odwołania.<br />
<br />
Oficjalny zakaz klapsa obowiązuje w Australii od kilku dekad. Jak zwykle przesadzono i wylano dziecko wraz z kąpielą, bo sporadyczny klaps wymierzony kochającą ręką w razie potrzeby, to nie katowanie dziecka z wściekłością i nienawiścią. Takie wychowanie potępiają wszystkie kultury, ktoś kto to robi jest prymitywem niezależnie od koloru skóry i prawo w takich przypadkach powinno wkroczyć z całą surowością. Jednakże takie przypadki są stosunkowo sporadyczne i w białej Australii wynikają na ogół z niespójności – użyjmy tu najłagodniejszego słowa – rodziny, która składa się z niezamężnej matki, gromadki dzieci oraz ciągle zmieniających się „tatusiów”. W takich „rodzinach” dzieci są bite albo przez tych „tatusiów”, bo to przecież nie jego dzieci lub przez matkę, która chce się przypodobać aktualnemu partnerowi. Zazwyczaj towarzyszy temu nadużycie alkoholu, zniecierpliwienie spowodowane chronicznym brakiem czasu i seks, który w takich rodzinach gra wiodącą rolę. <br />
<br />
W takiej „rodzinie” nie można oczekiwać harmonii, bo dzieci podświadomie lub świadomie mają pretensje do matki, że ciągle w domu jest ktoś obcy, kto uzurpuje sobie prawa do rządzenia nimi, nakazywania i zakazywania. Bardzo często w takich przypadkach ten obcy burzy porządek rzeczy ustanowiony przez prawdziwego ojca i dzieci się buntują niezależnie od tego czy ten nowy „ustrój” jest gorszy, czy lepszy. Bunt dzieci rodzi reakcję obojga opiekunów, która najczęściej przejawia się w krzyczeniu na dzieci i ich biciu. O jakimkolwiek wychowaniu nie może być mowy, ponieważ za każdym razem, gdy dziecku coś się każe zrobić lub zabrania, występuje opór i negatywna reakcja z ich strony. <br />
<br />
Zakaz doprowadził do tego, że dziecko, które dostało klapsa może samo – jeśli jest trochę starsze – zadzwonić na policję i złożyć zeznanie lub – jeśli jest młodsze – iść do sąsiadów i poprosić ich, żeby oni to zrobili. Policja interweniuje, dziecko składa zeznania i odpowiednie czynniki mają prawo odebrać dziecko rodzinie i umieścić je w sierocińcu. A nawet aresztować rodziców. Jest to zatem kontynuacja zasad, które zastosowano w stosunku do Aborygenów 200 lat temu, ponieważ sądzono, że Aborygeni nie potrafili odpowiednio (tzn. na modłę białych) wychowywać dzieci.<br />
<br />
Z drugiej strony rodzice pozwalają dzieciom na wszystko dla świętego spokoju. Powoduje to przedwczesny rozrost ego i przekonanie, że mu wszystko wolno. Kiedy więc okazuje się w pewnym momencie, że jednak nie wszystko mu wolno, dziecko robi piekło rodzicom, którzy chcąc je uspokoić bez klapsa, w końcu machają ręką i pozwalają mu na to, czego nie powinno robić. Takich sytuacji jest wiele w codziennym życiu. Ojciec jest w pracy, a matka zajęta w domu i tych zajęć jest wprost proporcjonalnie więcej, im więcej jest dzieci.<br />
<br />
Jeden z kierowców opowiedział w bazie, że wiózł matkę z chłopcem w wieku mniej więcej 5 lat, który zrobił jej awanturę, po czym na pierwszym przystanku po prostu wysiadł i zaczął uciekać. Ponieważ kobieta nawet nie drgnęła, kierowca zaciągnął hamulec ręczny i popędził za malcem, złapał go i wierzgającego przyniósł do autobusu. Matka obrzuciła kierowcę stekiem wyzwisk, zarzucając mu, że użył siły i brutalnie szarpał jej dziecko, grożąc mu policją i sądem. Co miał zrobić kierowca zgodnie z prawem? Powinien był zamknąć drzwi i odjechać, bo to nie była jego sprawa. Okazuje się, że w obliczu sztywnego prawa, ludzkie uczucia są czymś podrzędnym lub wprost niepożądanym. <br />
<br />
Z drugiej strony przepisy departamentu transportu są uzasadnione. Kierowca zareagował spontanicznie, zostawił bilety i pieniądze na wierzchu, a autobus był na chodzie. Któryś z pasażerów mógł porwać skrzynkę, wysiąść i uciec w drugą stronę – albo ktoś mógł usiąść za kierownicą i porwać autobus, co mogłoby się bardzo smutno skończyć. W obu przypadkach kierowca miałby wielkie kłopoty, które skończyłyby się wyrokiem sądu i oczywiście zwolnieniem z pracy.<br />
<br />
Typowym przykładem jest matka, która po wyprawieniu męża (lub partnera) do pracy zawozi dzieci do szkoły, ładuje i uruchamia pralkę, po czym zasiada przed telewizorem. Sprzątanie może poczekać, bo ciekawszym zajęciem jest oglądanie jakiegoś fascynującego babskiego programu lecącego wprost ze Stanów Zjednoczonych. Sprzątanie jest ponad jej siły, bo im więcej dzieci, tym większy bałagan i właściwie nie wiadomo, z którego miejsca zacząć. Oczywiście, gdyby dzieci wiedziały, że przed pójściem spać mają posprzątać, matka miałaby o wiele mniej roboty domowej. Lecz tego nie wiedzą, bo nikt ich do tego od najmłodszych lat nie przyzwyczaił. Dziecko wracające ze szkoły rzuca torbę byle gdzie, najczęściej na środku mieszkania, gdzie się o nią wszyscy potykają, a następnie zdejmuje mundurek rozrzucając jego części, podczas gdy idzie do swojego pokoju. Porzucone zabawki są wszędzie, papierki po cukierkach i batonach poniewierają się na podłodze itd. Poza tym w domu są jeszcze psy i koty, które też bałaganią. Jeśli nie sprząta się na bieżąco, już po paru dniach w domu jest chaos i niczego nie można znaleźć, bo nic nie jest na swoim miejscu. Faktycznie w takim domu nic nie ma swojego stałego miejsca.<br />
<br />
Problem się pogłębia, gdy matka robi jakieś pół etatu w przypadku, gdy partner pracuje, zaś cały etat, gdy samotnie żyje z kilkorgiem dzieci i chce mieć więcej pieniędzy niż wynosi zasiłek. Wtedy nie ma już na nic czasu i jeśli dzieci nie są przyzwyczajone do sprzątania po sobie, dom przypomina chlew, w którym pleni się robactwo, myszy i szczury. Nie jestem tu gołosłowny, bo widziałem kilka takich domów oraz samochody takich matek, których wnętrza i zawartość pokazuje, że identyczna sytuacja panuje w ich domach.<br />
<br />
W Australii przedszkola są prywatne i kosztują majątek. Cena za jeden dzień waha się w granicach od 40 do 70 $ od dziecka w zależności od standardu przedszkola. Matka z dwojgiem dzieci nie może sobie na nie pozwolić, bo musiałaby mieć dniówkę grubo ponad 100 dolarów, zważywszy że pracując pozbawiłaby się prawa do zasiłku. Ponieważ dwoje dzieci to zjawisko raczej rzadkie, zwłaszcza samotne, wielodzietne matki wolą siedzieć w domu na zasiłku.<br />
<br />
Czasem wielodzietna, niepracująca sąsiadka przyjmuje dodatkowo kilkoro dzieci, które bawią się z jej dziećmi, ale odbywa się to półlegalnie, bo na ogół ani dom sąsiadki, ani jej podwórko nie odpowiadają wymaganiom, jakie się stawia miejscom, gdzie pilnowane są dzieci. <br />
<br />
W poczekalniach przychodni lekarskich są kąciki dla czekających dzieci z telewizorem i zabawkami. Dzieci emigrantów albo siedzą spokojnie oglądając jakiś dziecięcy program, albo bawią się do momentu, gdy matka zostaje wezwana. Gdy tylko matka ruszy się z krzesła, dziecko szybko układa zabawki lub wrzuca je do pudełek i idzie za matką. Dzieci białych Australijek tego nigdy nie robią – przynajmniej ja nigdy tego nie widziałem. O czym to świadczy? O tym, że tak samo zachowują się w domu – że zostały do tego przyzwyczajone od najmłodszych lat.<br />
<br />
Niezamożnych samotnych matek nie stać na kosztowne zabawki dla swojej gromadki. Psychologia znalazła wyjście zalecając kupowanie szczeniaków, bo uczeni wpadli na pomysł, że dziecko w ten sposób uczy się odpowiedzialności w stosunku do innej istoty żyjącej. Pies jest lepszą zabawką, bo ruchomą i można się z nim bawić cały dzień, ale gdy dorośnie, ma dosyć niekończących się zabaw, które często zamieniają się w maltretowanie i albo ucieka przy pierwszej okazji, albo chowa się przed dziećmi gdzie tylko może. Matka pod wpływem dobrych rad sąsiadek dochodzi do wniosku, że pies stał się bezużyteczny i albo prowadzi się go do weterynarza, żeby go uśpił, albo wywozi gdzieś do buszu i tam porzuca, po czym kupuje nowego szczeniaka. Im więcej dzieci w domu, tym więcej psów, bo każde dziecko chce mieć swojego, co w rezultacie prowadzi do chaosu na podwórku, gdzie dzieci bawią się z psami w różnym wieku, często tarzając się w ich odchodach. Mama jest zadowolona, bo może bez zakłóceń oglądać telewizję, raczyć się piwem lub palić marihuanę.<br />
<br />
Nasza znajoma Polka miała sąsiadkę vis a vis. Ta monstrualnie gruba pani miała ośmioro dzieci każde z innego ojca. Pewnego dnia jedno z dzieci zaginęło. Sąsiadka nie ruszając się z werandy krzyknęła do innych sąsiadek czy go gdzieś nie widziały, po czym sięgnęła po następnego papierosa i następną puszkę piwa. Zdumiona takim zachowaniem Basia poszła do niej i zapytała co z dzieckiem, dlaczego go nie szuka i nie dzwoni na policję, na co dostała odpowiedź, że „jedno mniej lub więcej nie robi różnicy i ileż to roboty, żeby zrobić sobie nowe; może trafi do domu, a jak nie, to problem z głowy”.<br />
<br />
Takie rzeczy nie zdarzają się w rodzinach emigranckich. Dzieci są kochane, zadbane, dobrze wychowane, zaś w domach panuje ład i porządek. Podane przykłady obrazują sytuacje panujące nie tylko w rodzinach z najniższej klasy australijskiego, białego społeczeństwa, lecz sięgają do klasy średniej, która jest wszelako o wiele bardziej zróżnicowa-na. Klasa najwyższa – lub może raczej najbogatsza – posiada eleganckie domy, w których jest regularnie dochodząca sprzątaczka, ogrodnik, który kosi trawę, czyści basen i sprząta posesję oraz kobieta, która zabiera pranie i odwozi je uprasowane. Dzieci od początku chodzą do prywatnych szkół o wyższym standardzie nauczania i wychowania.<br />
<br />
W niektórych domach klasy średniej panuje przesadny porządek do tego stopnia, że nie wolno wbić gwoździa w ścianę, żeby zawiesić jakiś obrazek. Takie domy wyglądają jak apartamenty hotelowe, gdzie nie ma zbędnych mebli i innych rzeczy, które się na ogół widzi w domach normalnych. Jeśli są dzieci, niczego im nie wolno dotknąć i przypominają manekiny. Powodem jest chęć sprzedaży domu, gdy ceny rynkowe podskoczą i kupienia następnego, lepszego, większego i w lepszej dzielnicy. Ta grupa australijskiego białego społeczeństwa kupuje tylko typowe, „australijskie” domy, które najłatwiej się sprzedają. Domy w stylu europejskim oraz inne w taki lub inny sposób udziwnione bardzo trudno sprzedać, nawet jeśli są bardzo ciekawe architektonicznie i posiadają wygodne, funkcjonalne wnętrza. W przypadku sprzedaży każda usterka, dziura w ścianie lub nieporządek drastycznie obniżają cenę.<br />
<br />
Domy polskich emigrantów przypominają te ostatnie, częściowo dlatego, że wśród Polaków jest wielu, którzy zmieniają domy co kilka lat, częściowo zaś dlatego, że większość pań pracowała w charakterze sprzątaczek i sprzątanie weszło im w krew. Dochodzi tu jeszcze typowo polski aspekt chwalenia się przed znajomymi Polakami wspaniałością domu i zamożnością. [...]<br />
<br />
Od końca XVIII, przez cały XIX aż do połowy XX wieku w Australii niepodzielnie panowały wszystkie istniejące odłamy chrześcijaństwa. Wprawdzie Aborygeni zawsze mieli i nadal mają swoją religię, ale białe społeczeństwo jej nie rozumie, nie zauważa i nie uznaje. W najlepszym przypadku mówi się o aborygeńskich prymitywnych „wierzeniach”, które kwalifikują się do miana pogaństwa. W połowie XIX wieku sprowadzono Afganów do obsługi karawan wielbłądów, które były jedynym środkiem transportu do niedostępnych miejsc, gdzie odkryto złoto. Zaraz po nich przybyły grupy Chińczyków, którzy pracowali w kopalniach, a następnie przejmowali porzucone przez białych złoża. Pierwsza grupa przyniosła ze sobą takie religie jak islam i jeden z odłamów zoroastrianizmu, druga zaś taoizm, konfucjanizm i buddyzm. Ponieważ jednak australijski biały chrześcijanin pogardzał każdą inną wiarą, religie te pozostały w etnicznych enklawach przybyszów i nie rozprzestrzeniły się dalej. Dopiero fala Azjatów po wojnie wietnamskiej oraz w dalszych dekadach XX wieku spowodowała, że ich religie zostały uznane i włączone do ogólnonarodowego zespołu oficjalnych wyznań. Zezwolono na powstanie różnych świątyń oraz szkół wyznaniowych, w tym islamskich i żydowskich.<br />
<br />
Poza tymi ostatnimi, wszystkie australijskie szkoły są świeckie. Nawet prywatne szkoły katolickie, luterańskie i anglikańskie są takimi tylko z nazwy – w istocie jest to biznes, z którego te kościoły ciągną niebagatelne zyski i przyjmują dzieci wszystkich wyznań, jeśli rodziców stać na czesne wynoszące od 10 – 20 tys. dolarów rocznie od łebka. To oczywiście powoduje, że we wszystkich szkołach, tak prywatnych, jak państwowych panuje daleko posunięta tolerancja religijna i wszelkie przejawy religijnego rasizmu są w zarodku gaszone. Pod tym względem Australia stoi na czołowym miejscu w świecie, daleko na przykład przed Polską. Dlaczego?<br />
<br />
Australia jest z zasady wielowyznaniowa i żadna organizacja religijna nie może sobie rościć praw do hegemonii, zresztą poza katolicyzmem i islamem, żadna inna religia nie wykazuje tendencji ekspansywnych. W Australii katolicki kościół stoi obok anglikańskiego, prezbiteriańskiego, ewangelickiego lub greckiego, czasami mają wspólne parkingi, ludzie przyjeżdżają w niedzielę na mszę, witają się i rozmawiają ze sobą, a gdy zadzwoni dzwonek idą każdy do swojego kościoła. Nikt nie czuje się lepszy lub gorszy, bo nikt nie wtrąca się do przekonań bliźniego. Inteligentny Australijczyk patrzy nie na to jak ktoś jest ubrany i jakim samochodem przyjeżdża oraz jakie są jego przekonania religijne, lecz na to jak się ten człowiek zachowuje i co mówi, czym sobie sam wystawia takie lub inne świadectwo.<br />
<br />
W związku z tym w australijskich szkołach zabronione są symbole wiary (np. krzyże) i nie ma lekcji religii, ale są za to obowiązkowe lekcje religioznawstwa, na których uczniowie zapoznają się i zaczynają rozumieć wszystkie główne religie światowe. Dzisiaj szkołę odwiedził ksiądz katolicki, w ubiegłym tygodniu był kapłan buddyjski, zaś w przyszłym będzie islamski imam lub żydowski rabin, ale nie po to, żeby nawracać na swoją wiarę lub ukazywać jej wyższość, lecz wyłącznie w celach informacyjnych. Właściwe zrozumienie innych religii powoduje, że nie istnieje dyskryminacja religijna, co z kolei ułatwia dzieciom nawiązywanie wzajemnych kontaktów, znalezienie wspólnego języka, kolegowanie się i zawieranie przyjaźni. Dzięki takim posunięciom rosnące pokolenie jest pozbawione religijnego rasizmu, w czym będzie lepsze od swoich rodziców i dziadków, którzy niejednokrotnie krzywo patrzyli na wszelkich innowierców.<br />
<br />
W ciągu ostatnich kilkunastu lat do szkół wprowadzono również odwiedziny aborygeńskich nauczycieli, którzy tańczą aborygeńskie tańce, grają na aborygeńskich instrumentach, śpiewają, opowiadają historie i legendy, wspólnie z uczniami malują obrazy w aborygeńskim stylu, zapoznając tym samym dzieci i młodzież z kulturą prawowitych właścicieli tej ziemi. Po takich spotkaniach żadne białe dziecko już nie powie, że „wszyscy Aborygeni to pijacy i jedzą własne niemowlęta”. [...]<br />
<br />
Jak widać chociażby po długości tego rozdziału, australijska wielokulturowość jest wieloaspektowa. W społeczeństwie białych nadal jeszcze pokutują cechy anglosaskie, ale są łagodzone w zetknięciu z innymi kulturami. Dzieci przynoszą ze szkoły do domu poglądy zupełnie inne niż mają rodzice i w ten sposób nieraz bardzo radykalnym i nietolerancyjnym zapatrywaniom rodziców ich własne dzieci zaokrąglają kanty.<br />
<br />
Przenikanie się kultur jest bardzo pozytywnym zjawiskiem, ponieważ wprowadza korekty do anglosaskiego sposobu myślenia i wzbogaca białe, stosunkowo młode społeczeństwo Australii elementami kultur, których początki giną w pomroce dziejów. Zachodnia cywilizacja oparta na wydumaniach coraz to nowych, próbujących się przebić ze swoimi teoriami psychologów i socjologów, na dłuższą metę nie zdaje egzaminu w praktyce. Zachodni model wychowywania dzieci, osiągania dobrobytu i powodzenia w życiu, traktowania odchodzącego pokolenia, lekceważenia znaczenia kultury i sztuki, moralności, etyki i dobrych obyczajów, jest modelem błędnym. Tak zwana „demokracja” zachodnia, pomimo szczytnych haseł i koncepcji, doszła do paranoicznego absurdu i coraz szybciej zaczyna się staczać. Pożądania wszelakiego gatunku, złość towarzysząca trudnościom w ich spełnianiu, chciwość i zaborczość rodząca zazdrość i zawiść, chorobliwe przywiązywanie się do dóbr materialnych i ludzi prowadzące prosto do ich ubezwłasnowolniania oraz coraz bardziej rosnący egotyzm wszystkich bez wyjątku – starych i młodych, biednych i bogatych – powodują, że zachodnie społeczeństwa są coraz bardziej chore. Kultury wschodnie są tego prawie zupełnie pozbawione, dlatego ich wpływ daje nadzieję na uzdrowienie tych społeczeństw. Może to jednak nastąpić tylko wtedy, gdy biały człowiek otworzy swe oczy i zacznie zauważać pozytywne aspekty tych kultur, doceni je i zaadoptuje, a nie będzie próbował z nimi walczyć lub ich zmieniać. <br />
<br />
Od jakiegoś czasu mamy w Polsce napływ emigrantów z krajów azjatyckich i Polska pomału również staje się wielokulturowym, wieloetnicznym i wielowyznaniowym krajem. Spróbujmy wyciągnąć właściwe wnioski z garści uwag zawartych w tej książce. Australia zmienia się z roku na rok na lepsze. Z kraju bezwzględnych kolonizatorów, ciemnych osadników i fanatycznych misjonarzy, zdeprawowanych zesłańców, morderców i eksterminatorów tubylczej ludności, jakim był od XVIII wieku, Australia przeistacza się w kraj, gdzie zamiera rasizm i nietolerancja religijna. Spróbujmy wyciągnąć wnioski. </span>Unknownnoreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-5411482214069396708.post-77083223900583945302011-05-13T21:41:00.000-07:002011-05-13T21:41:08.846-07:00Piotr Listkiewicz: Australia - przeklęta ziemia obiecana<b><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">KULTURA<span class="Apple-style-span"> </span></span></b><br />
<br />
<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;">Kultura jest niesamowicie względnym i wieloznacznym pojęciem. Na przykład utarło się, że człowiekiem kulturalnym możemy nazwać takiego, który potrafi się właściwie zachować w każdej sytuacji, żyć uczciwie bez względu na warunki i zasoby finansowe w zgodzie z obowiązującymi prawami i zasadami etyczno-moralnymi, nie poddaje się emocjom i jest opanowany.</span><br />
<a name='more'></a><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
W sensie ogólnym kultura jest – jak powiada Kopaliński – <i>całokształtem material-nego i duchowego dorobku ludności, narodu, epoki (...) poziomu rozwoju społeczeństw, grup i jednostek w danej epoce; poziom rozwoju umysłowego, moralnego, ogłada, obycie, takt. </i><br />
<br />
Kultura jest czymś w rodzaju sprzężenia zwrotnego, bo społeczeństwo składa się z jednostek i jego jakość zależy od kultury pojedynczych ludzi, ale również jakość kultury jednostki zależy od jakości społeczeństwa, w którym żyje. Inaczej mówiąc, jednostki kształtują społeczeństwo, a społeczeństwo kształtuje jednostki narzucając im pewne wzorce zachowań w odniesieniu do codziennych sytuacji. Ten ostatni proces nazywamy wychowaniem. Im więcej jest ludzi odpowiednio wychowanych, tym jakość kultury całego społeczeństwa jest lepsza. Przynajmniej średnia jakość.<br />
<br />
Wprawdzie nowonarodzony człowiek przynosi sobie zalążki cech charakteru w postaci tendencji do pewnych zachowań, inklinacji umysłowych oraz predyspozycji do pewnych działań, w tym zdolności i talentów, ale te zalążki muszą zostać rozwinięte w procesie wychowania najpierw w gronie rodzinnym, a następnie w szkołach kolejnych stopni. Olbrzymi wpływ na rozwój ma więc środowisko, początkowo ograniczające się tylko do domu rodzinnego i podwórka, a następnie, stopniowo rozszerzającego się na coraz szersze kręgi społeczeństwa. Jakie to środowisko jest, takie wychowanie otrzymuje nowy człowiek.<br />
<br />
Od urodzenia do śmierci każdy z nas kogoś naśladuje. Dziecko jest osobnikiem nowym, ciekawym życia i otaczającego świata, niesamowicie spostrzegawczym i chłonnym, dlatego większość danych potrzebnych do dalszego rozwoju człowiek nabywa w dzieciństwie, gdzie naśladuje najpierw rodziców, rodzeństwo i innych członków rodziny, inne dzieci na podwórku, a następnie nauczycieli w szkole, kolegów i szefów w pracy, znajomych i przyjaciół, a nawet czasem wrogów. Nietrudno zatem zgadnąć, że jakość wzorców kulturowych środowiska jest naczelnym czynnikiem kształtowania się osobowości młodego człowieka. Edukacja i stan posiadania nie odgrywają tu większej roli, ponieważ – jak wiemy z własnych obserwacji – bardzo często człowiek z plikiem dyplomów lub milionami na koncie bankowym, potrafi być człowiekiem niekulturalnym lub nawet pospolitym chamem. I vice versa – niepiśmienny biedak może być człowiekiem o wysokim standardzie kulturalnym. <br />
<br />
O jakości i wyższości jakiejś kultury nad inną świadczą jej obyczaje, prawa i zasady etyczno-moralne oraz – co najważniejsze – ich przestrzeganie. Nawet bowiem najwspanialszy kodeks moralny zdaje się psu na budę, jeśli nie będzie skrupulatnie i ściśle przestrzegany w życiu codziennym i w każdej sytuacji. Cóż z tego, że chrześcijanie mają wzorzec w postaci Jezusowego Kazania na Górze, który określa jak ma się zachowywać i jak postępować każdy przyzwoity człowiek, skoro tak niewielu jest chrześcijan, którzy z niego korzystają – ba, którzy w ogóle wiedzą o jego istnieniu. Nawet najwspanialsze, najlogiczniejsze i najsurowsze prawo nie zdaje egzaminu, gdy traktowane jest zbyt liberalnie lub/oraz gdy jego przedstawiciele są stronniczy i przekupni. Liczba telewizorów, miejsc w teatrach i kinach na głowę ludności nie jest właściwym miernikiem kultury, bo kultura zależy od tego co jest tam grane. To samo z książkami, uniwersytetami i innymi aspektami wpisywanymi automatycznie w zakres kultury danego kraju i narodu. <br />
<br />
Również osiągnięcia naukowe nie są miernikiem kultury wbrew temu, co się generalnie sądzi. Czy bomba atomowa i inne środki masowej zagłady, trucie ludzi farmaceutykami, klonowanie i inżynieria genetyczna, to są osiągnięcia kulturalne? Czy blokowanie badań i upowszechnienia darmowej i ekologicznie nieszkodliwej energii, to nie jest robienie finansowej przyjemności rekinom naftowo-węglowym? Czy rozpętywanie coraz nowych wojen neokolonialnych i likwidacja wielkich grup ludności „niższej rasy” o odmiennych religijnych przekonaniach przy pomocy „naukowych” metod, ma coś wspólnego z kulturą? <br />
<br />
Kultury społeczeństwa nie można mierzyć liczebnością tzw. „high society”, czyli grupami arystokratów i intelektualistów. O ile ci ludzie na zewnątrz zachowują się po-prawnie, mówią literackim językiem, jeżdżą eleganckimi samochodami w asyście ochroniarzy i nie zadają się z byle kim, ich niektóre posunięcia oraz życie prywatne pozostawiają dużo do życzenia. Wielu z nich robi po prostu to samo co reszta motłochu, lecz robi to w białych rękawiczkach i przy zachowaniu pozorów, a jeśli przy okazji wykracza przeciw prawu, dobrze płatni adwokaci i tak ich wybronią odwracając kota ogonem i zwalając winę na kogoś lub coś innego.<br />
<br />
O kulturze narodu nie świadczą piramidy i inne budowle, których nawet przy dzisiejszym rozwoju techniki nie jesteśmy w stanie powtórzyć. Nie wiemy nawet jaka cywilizacja jest stworzyła. Wspaniałe budowle i inne dawne zdumiewające artefakty są jedynie dowodem, że tamta cywilizacja wytworzyła kastę panów, władców i kapłanów, których ega osiągnęły niebotyczne apogeum, zapędzając do niewolniczej pracy rzesze narodu, nad którym wszechwładnie panowali, budując sobie za życia pomniki zupełnie bezużyteczne dla ogółu społeczeństwa.<br />
<br />
Co jest zatem miernikiem kultury? Odpowiedź jest prosta – humanitaryzm i nieagresja, prawda i uczciwość, ścisłe przestrzeganie właściwie pojmowanych zasad etyczno-moralnych i praw – przede wszystkim zaś skromność, pokora, zrozumienie i miłość. Jeżeli społeczeństwo żyje tym i nie są to dla niego papierowe slogany, można powiedzieć, że jego standard kulturalny jest wysoki. [...] <br />
<br />
Biali najechali i skolonizowali Australię absolutnie nie zauważając istniejącej tam od wielu tysiącleci zaawansowanej kultury. Nie spotkali bowiem kwitnących życiem miast, techniki, bibliotek, teatrów, uniwersytetów, świątyń i pałaców. Aborygeni nie mieli ani królów, ani arcykapłanów. Nie mieli parlamentu, konstytucji, sądownictwa, policji. Nie mieli zatem nic z tych rzeczy, które – zgodnie z wyobrażeniami białych – w całej historii były namacalnymi dowodami istnienia kultury, z którą należy się liczyć i którą trzeba uszanować.<br />
<br />
Kolonizatorzy przywieźli swoją kulturę i od pierwszych kroków na australijskiej ziemi zaczęli ją na wszystkie strony demonstrować. Jaka to była kultura świadczą ich czyny i sposób myślenia. Zagarnięcie cudzej własności, pozbawienie tubylców podstawowych środków do życia, masowe gwałcenie kobiet, odbieranie dzieci, masakry całych grup rodzinnych i plemion, wyraźnie i dobitnie świadczą o ich kulturze, a właściwie o zupełnym jej braku. Kto przyjechał z Wysp Brytyjskich? Kilka rodzin ze zubożałej i zdegenerowanej arystokracji, których członkowie z jednej strony zagarnęli dla siebie wszystkie eksponowane stanowiska, z drugiej zaś, rękami swoich administratorów, olbrzymie tereny. Zesłańcy wywodzący się z najniższej klasy społecznej Wielkiej Brytanii, a właściwie z marginesu społecznego, którzy w łańcuchach zostali doprowadzeni z brytyjskich więzień wprost na pokłady statków, a następnie w takim samym stanie rozładowani na australijskim wybrzeżu. Każdy z nich miał coś na sumieniu – często było to niewielkie przewinienie popełnione, żeby przeżyć kolejny dzień ich nędznej egzystencji, lecz stosunkowo duży procent stanowili notoryczni i groźni przestępcy. Fala osadnictwa, która nastąpiła wkrótce, składała się z brytyjskich chłopów, którzy nie byli w stanie utrzymać się na mikroskopijnych gospodarstwach w kraju. W ślad za nimi przybyli awanturnicy i męty społeczne różnego autoramentu, którym nie chciało się pracować i liczyli, że w Australii będą mieli barwne i łatwe życie. Któż z nich znał pojęcie kultury nie mówiąc już o jej posiadaniu?<br />
<br />
Głównymi dowodami na brak kultury jest chciwość, żądza, złość, przywiązanie do rzeczy materialnych i egotyzm. Te atrybuty były na australijskim lądzie nieznane do czasu pojawienia się białych. Kolonizatorzy mieli ich w nadmiarze – były wynaturzone do takiego stopnia, że wprost przelewały się poza krawędzie ich osobowości. Istnieje wiele publikacji usiłujących zaokrąglać kanty, które mówią, że powodem konfliktów było niezrozumienie przez Aborygenów wyższości i doskonałości kultury europejskiej. Inaczej mówiąc „dzicy” nie mogli pojąć, że kradzież ich mienia i strzelanie do bezbronnych okradzionych jest dla ich dobra, i że to przejaw wyższej kultury, do której się powinni przystosować. Trzeba przyznać, że Aborygeni próbowali czasem naśladować „kulturę” kolonistów, zabijali osadników i kradli bydło, ale takie zachowanie oczywiście nie było akceptowane. Wiadomo – co wolno wojewodzie... <br />
<br />
Aborygeni pozornie nie posiadali niczego, a mimo to faktycznie mieli wszystko, co im było potrzebne do wygodnego, spokojnego, bezpiecznego i szczęśliwego życia. Mieli ziemię i przyrodę, które były niewzruszoną podstawą ich egzystencji. Doskonała symbioza z Naturą pozwalała rozumieć i właściwie przyjmować jej wszystkie procesy. Aborygeni byli częścią Natury w dosłownym tego słowa znaczeniu i nigdy z nią nie walczyli, lecz zawsze akceptowali.<br />
<br />
Podstawą kultury aborygeńskiej jest nieagresja i pokorne godzenie się z losem jaki by on nie był. Czy ktoś ich tego kiedyś nauczył, czy może wypracowali to w czasie niezliczonych tysiącleci istnienia ich rasy, tego nie wiadomo. Wiadomo jednak, że takie podejście nie rodzi się z dnia na dzień, czego dowodem są nieliczne kraje zachodniej cywilizacji, które potrafiły w ciągu paru wieków osiągnąć wysoki standard kulturalny dzięki systematycznym procesom prawidłowego rozwoju społeczeństwa. <br />
<br />
Idealny rząd to całkowity brak rządu, czyli rządy ogółu ludności. Takie były założenia właściwie pojmowanego socjalizmu i komunizmu, które jednak nie sprawdziły się w praktyce, ponieważ w zachodniej cywilizacji doprowadziły do powstania klasy rządzącej, przeobrażonej bardzo szybko w dyktaturę. Społeczeństwom wmawiało się, że partycypują w rządzeniu krajem, ale w rzeczywistości rządziła klika stosując coraz bardziej obłędną politykę hegemonii, imperializmu i militaryzmu w stosunkach międzynarodowych, zaś zamordyzmu w stosunku do własnego narodu. Takie postępowanie nie ma oczywiście nic wspólnego z prawdziwym socjalizmem, który zademonstrowali Aborygeni.<br />
<br />
Jednakże poznanie kultury aborygeńskiej wcale niekoniecznie musi polegać na dokładnym poznaniu ich gnozy. Kultura jest wykładnikiem, wypadkową zasad zawartych w gnozie i jest doskonale widoczna na zewnątrz – wystarczy jedynie umieć obserwować. Jeżeli widzimy, że Aborygen przestrzega ustalonego przed tysiącleciami prawa, aby nie naruszać pod żadnym pozorem terytoriów sąsiedniego plemienia i nie robi tego pod przymusem lub ze strachu, lecz dlatego, że po prostu jego sumienie i prawość mu na to nie pozwalają, jest to dowód, że jest z gruntu prawym człowiekiem. Jeśli plemię nie potrzebuje władcy, kapłanów, wodzów, parlamentu, armii, sądów i policji, lecz wszystkie sprawy i problemy plemienne ustala i rozwiązuje cała społeczność pod kierunkiem paru „starszych”, czyli ludzi w podeszłym wieku, którzy cieszą się szacunkiem ze względu na swoje życiowe doświadczenie i wtajemniczenie w odwieczną gnozę, oznacza to, że takie rządy są najwłaściwsze. Każda sprawa plemienna przedstawiana jest całej grupie i poddawana pod ogólną dyskusję, a następnie ostateczną decyzję podejmuje „starszy” na podstawie demokratycznego głosowania, po czym grupa jest zobligowana, żeby to postanowienie wprowadzić w życie. <br />
<br />
Jeżeli widzimy, że harmonia plemienia wywodzi się z harmonii w poszczególnych rodzinach, gdzie rodzice żyją spokojnie, bez kłótni i bijatyk, dzieci są zadbane i kochane, a starcy są szanowani, jest to jeszcze jeden z wielu dowodów, że rodzina jest podstawą każdego społeczeństwa i zasada ta znana jest od niepamiętnych czasów we wszystkich kulturach i cywilizacjach na wszystkich kontynentach. Co biała cywilizacja zrobiła z rodziny, widzimy obecnie na co dzień, ale ten fakt jedynie świadczy o postępującej degeneracji zachodnich społeczeństw. Dorośli Aborygeni nie rzucali się na jedzenie pierwsi, lecz najpierw karmili niepełnosprawnych starców, później dzieci, a dopiero potem sami zasiadali do jedzenia – ileż znamy przypadków, gdy na polskiej wsi starzy i już bezproduktywni rodzice lub teściowie byli i prawdopodobnie nadal są karmieni resztkami.<br />
<br />
Jedną z podstawowych zasad jest humanitaryzm i nieagresja. Idealny system społeczny i doskonała symbioza z innymi plemionami wykluczała wzajemne nieporozumienia i wojny, w czym oczywiście pomagało prawo nienaruszalności granic terytorialnych. Aborygen nie potrzebował zajmować obcego terytorium z towarzyszącymi temu konsekwencjami, ponieważ miał wszystko czego potrzebował do życia na swoim terytorium, które było wystarczająco wielkie. Kultura aborygeńska nie wytworzyła klasy panującej złożonej z ludzi bogatszych od reszty, bo dóbr materialnych każdy miał po równo i nie było ambitnych egotystów, którzy chcieliby czegoś więcej. Podział obowiązków był wyraźnie określony i nikomu nie przychodziło do głowy, żeby się wyłamywać. Nie było obiboków, bo gdyby ktoś odmówił udziału w zdobywaniu jedzenia, po prostu musiałby pójść głodny spać. Mężczyźni polowali, robili broń i narzędzia i uczyli dorastających chłopców tych czynności. Kobiety zbierały ziarna, wykopywały jadalne korzenie, zbierały owoce i warzywa, łowiły raki i kraby, plotły koszyki i opiekowały się dziećmi. Starcy pomagali w tym w miarę swoich możliwości, zaś dzieci bawiły się i pomagały rodzicom. Wieczorem, po posiłku „starcy” opowiadali różne opowieści, śpiewano i tańczono. Z sąsiednimi plemionami spotykano się raz lub kilka razy do roku w miejscach sakralnych, gdzie odbywały się inicjacje oraz różne inne obrzędy, no i oczywiście wspólne uczty, rozmowy, kojarzenie par małżeńskich, dzielenie się nowinkami i doświadczeniami, handel bronią i smakołykami właściwymi dla różnych okolic itd. [...]<br />
<br />
W swej książce <i>„People of the Merri Merri”</i> Isabel Ellender opisuje wiele zwyczajów aborygeńskich, między innymi w jaki sposób wymierzano sprawiedliwość. Młody chłopak z plemienia Wurundjeri pracował jako kowboj u farmera. Pewnego dnia farmer wysłał go z niewielkim stadem bydła do rzeźni w Melbourne. Idąc na skróty, chłopak przepędzał stado przez odnogę terytorium innego plemienia, gdzie został napadnięty przez dwóch również młodych wojowników. Wywiązała się bójka, podczas której kowboj został zabity, zaś napastnicy porwali stado i uciekli do swoich. Farmer poskarżył się protektorowi, ten z kolei zgłosił sprawę policji, która znalazła sprawców i osadziła ich w więzieniu. Jednakże „starsi” z plemienia Wurundjeri byli niezadowoleni, że protektor nie skomunikował się z nimi i uniemożliwił im wymierzenie sprawiedliwości. Na granicy terytoriów zorganizowano spotkanie obu plemion i po długiej dyskusji „starszych” plemiona zgodnie wydały skazujący wyrok. Ponieważ jednak obaj skazani już siedzieli w więzieniu w Melbourne i pomimo próśb „starszych” policja nie chciała ich dostarczyć na spotkanie, z plemienia, z którego pochodzili obaj skazani zgłosiło się dwóch ochotników należących do ich rodzin. Chociaż Thomas protestował, a policja próbowała interweniować, tych dwóch ochotników ustawiono w odległości kilkudziesięciu metrów od reszty grupy, a naprzeciw ustawiło się kilku oszczepników należących do rodziny zabitego i zaczęło w nich rzucać oszczepami. Ochotnicy uchylali się i robili uniki, ale nie wolno im było oderwać stóp od ziemi. Po kilkunastu minutach takiej „egzekucji” starsi uznali, że sprawiedliwości stało się zadość i ochotnicy udali się na bok, gdzie opatrzono im liczne zadrapania i rany. <br />
<br />
Widzimy tu, że zastosowana procedura jest łudząco podobna do starego jak świat tzw. „sądu Bożego”, który stosowano w szczególnie zawikłanych i trudnych do rozwiązania sprawach we wszystkich plemionach i kulturach na różnych kontynentach. Sąd Boży był stosowany również w dawnej Polsce, zarówno przed chrześcijaństwem, jak i w wiekach późniejszych. Aborygeńscy oszczepnicy starali się jak mogli, żeby trafić skazanych, ale skazanym dano szansę unikania oszczepów. Inaczej mówiąc, obie strony robiły to co mogły, zaś wynik pozostawiono w rękach opatrzności. <br />
<br />
Widzimy tu również humanitaryzm i olbrzymie poczucie sprawiedliwości. Starsi obu plemion zgodnie orzekli, że czyn jest naganny i należy ukarać sprawców. Ponieważ sami nie mogli ponieść kary, zgłosili się w zastępstwie członkowie ich rodzin. Thomas zapytał później, co by było, gdyby udało się na spotkanie doprowadzić prawdziwych sprawców zabójstwa i kradzieży, i dostał odpowiedź, że „egzekucja” wyglądałaby dokładnie tak samo. „Zostawiamy to w rękach sił wyższych” – powiedział jeden ze „starszych wskazując palcem na niebo. <br />
<br />
Pomimo pokojowej natury Aborygenów zdarzały się nieporozumienia i waśnie. Większość z nich, zarówno w obrębie rodzinnego klanu i pomiędzy klanami tego samego plemienia, jak i pomiędzy plemionami, udawało się zażegnać na wspólnych spotkaniach. W dyskusji trwającej czasem kilka dni uczestniczyli wszyscy i każdy miał prawo powiedzieć swoje zdanie. Na tej podstawie „starsi” podejmowali decyzję, która była nieodwołalna i prowadziła do zgody. Jednakże czasami w przypadku konfliktu pomiędzy dwoma młodymi mężczyznami, zezwalano na walkę, aby rozładować emocje obu stron. Najczęściej była to walka wręcz na pięści i zapasy, ale czasami dopuszczano również użycie różnych rodzajów broni jak bumerangi, oszczepy i maczugi. Ten drugi rodzaj walki odbywał się na odległość, zaś gdy dochodziło do bezpośredniego starcia, broń należało odłożyć. Jak pisze Ellender, walka była obserwowana przez plemię i jeśli walczący dysponowali równymi siłami, i nie widać było jej końca, w pewnym momencie któryś ze „starszych” ją przerywał. Walczący zazwyczaj uważali sprawę za załatwioną, nie żywili do siebie urazy, a nawet pomagali sobie nawzajem opatrywać rany.<br />
<br />
Po pogodzeniu się zwaśnionych stron niezmiennie odbywało się wspólne corroboree, czyli wieczorny festyn zawierający ucztę, tańce i śpiewy. Ta wspólna zabawa była ostatecznym przypieczętowaniem zgody i rozładowaniem emocji, które jeszcze u niektórych pokutowały. [...]<br />
<br />
Kultura posiada dwa główne aspekty. Pierwszym i najważniejszym jest kultura niematerialna, do której należy mistyczna gnoza, historia, tradycje, kodeks etyczno-moralny, prawa i religia. Drugi aspekt to kultura materialna zawierająca życie codzienne, wyrób naczyń, narzędzi i odzieży, sposoby zdobywania jedzenia oraz rozliczne zwyczaje i ceremonie. Oczywiście pierwszy aspekt rzutuje na drugi, ponieważ przekazywana z pokolenia na pokolenie wiedza zawiera wskazówki jak żyć, które przekazywano młodzieży. <br />
<br />
O tym pierwszym aspekcie kultury aborygeńskiej wiemy niewiele, ponieważ nauka, w tym archeologia, skupia się na poszukiwaniu dawnych aborygeńskich obozowisk i na podstawie znalezisk usiłuje wyobrazić sobie jak toczyło się życie plemion w dawnych czasach. Innymi słowy, próbuje się zrozumieć pierwszy aspekt kultury na podstawie drugiego. Odkrycie kilkusetletniego drzewa, które zostało skaleczone dwieście lat temu przez Aborygena, który wyciął kawał kory do budowy chaty lub czółna, uważa się za wielki sukces naukowy. Każda znaleziona krzemienna siekierka lub ślady jej wykonania w postaci gruzu krzemiennego, jest z pietyzmem odkurzana pędzelkiem, szczegółowo opisywana i ostrożnie wkładana do pudełka. Jednakże okazuje się, że te skromne szczątki są identyczne w różnych miejscach i to niezależnie od tego czy badane obozowisko pochodzi sprzed stu lat, czy sprzed dziesięciu tysięcy. Po prostu Aborygeni żyli cały czas tak samo i poszukiwanie jakichś rewelacji nie ma większego sensu. <br />
<br />
Badanie zabytków kultury materialnej ma tylko wtedy sens, gdy można zaobserwować zmiany zachodzące w miarę rozwoju cywilizacji. Dla akademickiej nauki takim przełomem jest przejście od koczowniczego trybu życia oraz zbieractwa i polowania, do życia osiadłego i rozwoju uprawy roli. Jest to naukowy dogmat, na podstawie którego datuje się początki cywilizacji, a wszystkie wcześniejsze formy uważa się za prymitywne. Dogmat ten obowiązuje przy badaniu wszystkich kultur, w tym terenów Mezopotamii i reszty Małej Azji, Egiptu i innych krajów afrykańskich oraz Azji i Ameryki Południowej. Dalszy rozwój to budowa osiedli i miast, a następnie świątyń, mauzoleów i pałaców. Obserwacja tych zmian cywilizacyjnych pozwala uczonym do pewnego stopnia odtworzyć styl życia ludzi na tamtym terenie. Ale tylko do pewnego stopnia.<br />
<br />
Ponieważ w przypadku amerykańskich Indian i australijskich Aborygenów nigdzie nie widać tego przełomu, tych kultur nie uważa się za cywilizacje. Do czasu przybycia białych zarówno Indianie, jak i Aborygeni nadal trudnili się zbieractwem i polowaniem, przemieszczając się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu jedzenia, zasługiwali zatem na miano prymitywów i traktowano ich jak nie-ludzi niezależnie od ich inteligencji, mądrości i wysokiego poczucia moralności i etyki, przewyższającego wielokroć tradycyjnie uznaną kulturę żydowską, grecką, egipską i rzymską. Dlaczego uznaną? Bo te ostatnie kultury pozostawiły po sobie zabytki kultury materialnej oraz posługiwały się pismem. <br />
<br />
Aborygeni nie mieli czym się pochwalić przed białym uczonym. Gdyby czarna Australia miała swojego króla, rząd, parlament i miasta pełne domów mieszkalnych, pałaców i świątyń, kapitan Cook zamiast salwy z muszkietów musiałby rozpocząć oficjalne negocjacje w imieniu korony brytyjskiej, jeśli chciał zaanektować ten ląd. Takie otrzymał dyrektywy na piśmie, które do dzisiejszego dnia istnieją w archiwach. Ale tego nie było. Licząca tysiące lat aborygeńska kultura była tak samo mało widoczna i tak samo niezrozumiała dla białych jak jest teraz. <br />
<br />
Dziś w pewnych kołach modne jest stwierdzenie, że Aborygeni posiadają „rich culture” (bogatą kulturę) i że są bardzo „spiritual people” (uduchowionymi ludźmi). Gdy się jednak próbuje głębiej wejść w temat i zaczyna zadawać coraz bardziej dociekliwe pytania, okazuje się, że rozmówcy posługują się ogranymi sloganami. Tak było na przykład podczas mojej rozmowy z pewną panią archeolog, która nie umiała mi wyjaśnić, dlaczego uważa, że kultura jest bogata i na czym właściwie polega ich uduchowienie. Gdy dość lekko potraktowałem jej znaleziska w postaci kości, kawałków naczyń, broni oraz skaleczonych dawno temu drzew, prawie się obraziła. Dowodami na uduchowienie Aborygenów są według niej opowieści o Czasie Snu (Dreamtime), ale gdy zapytałem o ich prawdziwą interpretację, zapadło milczenie. Milczenie trwało dalej i robiło się coraz cięższe, gdy powiedziałem, że moim zdaniem te legendy są kluczem do prawdziwej kultury aborygeńskiej, ale wymagają interpretacji ludzi do tego powołanych, tzn. aborygeńskich wtajemniczonych „starszych”. Na moje pytanie, dlaczego biali naukowcy nie próbują skłonić ich do większej szczerości, nie uzyskałem więcej niż to, że te opowieści są skrzętnie zbierane i tłumaczone na angielski. <br />
<br />
Największy problem polega na tym, że te legendy dzielą się na wiele kategorii – inaczej mówiąc Aborygeni posiadają zarówno wiedzę ezoteryczną, jak i egzoteryczną. Pierwsza zawiera gnozę mistyczną, kosmologię i historię dzielące się na tyle stopni, ile jest aborygeńskich inicjacji. A jest ich dużo i nie każdy Aborygen dochodzi do najwyższych, co oznacza, że nie każdy otrzymuje całą wiedzę. Kompletna wiedza wraz z właściwą interpretacją jest dostępna jedynie nielicznym wybranym. Drugim działem jest wiedza egzoteryczna, czyli to, co mówi się niewtajemniczonym. Dzieli się ona dalej na opowieści opowiadane dzieciom, młodzieży i tym dorosłym, którzy osiągnęli niższe stopnie wtajemniczenia. Do tej ostatniej kategorii należą legendy dostępne dla białych. Jednakże każdy rodzaj opowieści należących do egzoterycznej kategorii zawiera o wiele głębszą wiedzę ukrytą pod licznymi metaforami, analogiami i alegoriami. Białym opowiada się samą legendę bez interpretacji, dlatego biały udając szacunek do kultury aborygeńskiej, nadal niczego nie rozumie i wkłada ją między bajki.<br />
<br />
To samo dotyczy pieśni, tańców i gry na didgeridoo. Biały widz i słuchacz widzi i słyszy tylko to, co się aktualnie odbywa, ale nie ma pojęcia jakie znaczenia ukrywają się pod zewnętrznym przedstawieniem. Grający na didgeridoo potrafi opowiedzieć całą wspaniałą historię przy pomocy zespołu dźwięków, która może się wydawać piękna lub brzydka i choć jest totalnie niezrozumiała dla białego słuchacza, dla Aborygenów będzie całkowicie jasna wraz z całym podtekstem tego, co się ukrywa pod pozorną kakofonią dźwięków. Inaczej mówiąc, Aborygen kontempluje muzykę, dzięki temu wychwytuje zawarty w niej kontekst i przeżywa coś razem z grającym, zaś biały słucha, podoba mu się lub nie i niczego nie rozumie. Również taniec może być opowieścią doskonale zrozumiałą dla Aborygenów, podczas kiedy dla białych będzie to tylko dziwny i egzotyczny wprawdzie, ale całkowicie niezrozumiały układ choreograficzny. Nawet jeśli niektóre ruchy tańczących, ich gesty i mimika będą coś sugerować, biały widz nie zna ukrywającego się pod nimi kontekstu.<br />
<br />
Podobnie jak w jazzie wywodzącym się z afrykańskiej muzyki rytualnej, występy podczas aborygeńskich corroboree są improwizacjami obracającymi się wokół jakiegoś jednego motywu. Choć istnieją podstawowe układy choreograficzne i reguły muzyczne, każdy taniec i każdy utwór muzyczny jest czymś niepowtarzalnym. Tę samą historię każdy wykonawca opowie inaczej przy pomocy tańca i dźwięku, a mimo to jest rozumiany przez odbiorców.<br />
<br />
W ten sposób przekazywano sobie od tysiącleci te wiadomości, które wymagały dłuższej narracji, a plemiona dzieliły różnice językowe. W ten sam sposób niosła się coraz dalej i dalej wieść o okrucieństwie i bestialstwie, o chciwości i zaborczości białych przybyszów. Te happeningi były mocniejsze i bardziej wymowne od słów. W ten sposób o masowym mordzie przy użyciu arszeniku, opowiedziała grupa plemienna z Kilcoy przybyła na corroboree w górach Bunya. [...]<br />
<br />
Aborygeni nie mieli pisma poza niewielkim zestawem symboli pisma obrazkowego, służącego do „pisania” na „mówiącym patyku” lub zostawiania wiadomości w oznaczonych miejscach dla następnej grupy rodzinnej lub plemienia. Niewątpliwie istniał również i bardzo prawdopodobne, że nadal istnieje, inny zestaw znaków towarzyszących odwiecznym rysunkom naskalnym. Jest to coś w rodzaju pisma sakralnego, które interpretować potrafią tylko najwyżej wtajemniczeni „starcy” i szamani. <br />
<br />
Nie pisano książek, ale rysunki naskalne i towarzyszące im niejednokrotnie symbole, są dla wtajemniczonych szeroko otwartą księgą historii, ponieważ ukazują najważniejsze wydarzenia, które następowały jedne po drugich w czasie niezliczonych tysiącleci. Chociaż budzą one różne skojarzenia, żaden biały uczony do tej pory nie jest ich w stanie zinterpretować. Dla niego większość z tych pracowicie wykonanych malowideł i reliefów ukazuje codzienne życie plemienia, np. fakt złapania jakiejś wyjątkowo dużej jaszczurki, żółwia, a także artystyczne sprawozdanie z jakiejś ceremonii lub plemiennej uroczystości. Aborygeńscy „starcy” nie spieszą się z interpretacjami i na ogół mówią to, co biały chce usłyszeć. Jednakże znając aborygeński tryb życia, który przebiegał na absolutnym luzie i ograniczał się do codziennych czynności mających nakarmić grupę, zrobić nowe narzędzie lub naprawić stare, bardzo wątpię, żeby komuś się chciało wyszukiwać roślinne i mineralne składniki barwników, aby następnie mozolnie pokrywać nimi ściany jaskiń lub wolnostojące głazy, żeby jedynie przedstawić codzienne życie swojej grupy. Tym bardziej nikomu by się nie chciało wykuwać wielkiego i skomplikowanego reliefu. Wniosek z tego prosty, że malowidła i reliefy naskalne musiały powstawać pod wpływem jakichś niezwykłych wydarzeń, które szamani i „starsi” postanowili uwiecznić dla potomności. Nawiasem mówiąc ciekawe, w jaki sposób Aborygen malował lub rzeźbił obraz na skale stropowej jaskini nachylonej pod bardzo dużym kątem bez rusztowania lub wolnostojącej drabiny?<br />
<br />
Malowidła naskalne są tak ważne dla Aborygenów, że okresowo przeprowadza się ich konserwację i robi to zawsze „starszy” lub szaman, aby było pewne, że nic nie zostanie zmienione. Powoduje to, że biali uczeni nie są w stanie ustalić prawdziwego wieku tych malowideł i zazwyczaj bardzo go zaniżają – co jest zresztą nagminne wśród naukowych ortodoksów również w przypadku ustalania wieku innych kultur. Akademicka nauka trzyma się po prostu pewnych dogmatów, które sztywno ustalają okres, gdy homo sapiens wyewoluował się z małpy i dowód, że jacyś ludzie istnieli wcześniej jest z miejsca uważany za fałszerstwo i naukową herezję. Drugim powodem jest niedostępność najbardziej świętych miejsc, do których nie wpuszcza się białych. Faktycznie te dzieła, o których wiedzą biali i które zostały zinwentaryzowane, stanowią podobno niewielki procent istniejących. Podobno nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić jakie bogactwo informacji znajduje się w ukrytych i zamaskowanych jaskiniach zwłaszcza na północy kontynentu. <br />
<br />
Wiele opowieści zostało spisane w różnych czasach XX wieku w celu spopularyzowania kultury aborygeńskiej, i nadal się je spisuje. Choć napisano je po angielsku, dla białej mentalności są one totalnie nie do odcyfrowania, ponieważ absolutnie nie wiadomo kiedy kończy się rzeczywistość fizyczna a zaczyna metafizyczna oraz kiedy opisywane są fakty, a kiedy zaczyna się ich metafizyczna interpretacja. Bez „starszego” lub szamana, którzy mogliby te przekazy nie tylko przetłumaczyć na zrozumiały angielski, ale przede wszystkim je zinterpretować, wydają się one legendą lub bajką. A „starsi” i szamani wcale nie palą się do interpretacji. Czytałem wiele angielskich tłumaczeń antycznych pism dalekowschodnich i choć w wielu miejscach występują trudności we właściwym zrozumieniu szczegółów i jak się zdaje tłumacze też mieli z tym problemy, jednak można ogarnąć umysłem meritum i dowiedzieć się mniej więcej o co chodzi. Pisma orientalne są również pełne różnego rodzaju metafor i analogii do ówczesnych wydarzeń, zwyczajów oraz są dostosowane do mentalności i obyczajowości ówczesnych Chińczyków lub Hindusów, ale to co się czyta w aborygeńskich przekazach, jest całkowicie odmienne pod każdym względem. Jedynym wytłumaczeniem tego dziwnego faktu może być – jak mi się zdaje – długowieczność tych przekazów. Najstarsze zachowane pisma orientalne powstawały w okresie, gdy istniał już sanskryt, czyli nie wcześniej niż trzy do czterech tysięcy lat temu. Aborygeńska historia jest o wiele, wiele starsza, bo oficjalnie sięga od 40 do 60 tys. lat p.n.e., a nieoficjalnie jest zapewne jeszcze dużo starsza. Rasa aborygeńska jest najstarsza na Ziemi i prawdopodobnie jest pozostałością wcześniejszych cywilizacji, o których niczego nie wiemy. <br />
<br />
Jak każda gnoza, aborygeńska historia przekazywana jest z ust do ust w niezmienionym stanie od początku jej istnienia. Powoduje to, że żaden z kolejnych narratorów nie dodaje niczego od siebie, niczego nie pomija i niczego nie zmienia. Żeby być nosicielem gnozy trzeba przejść wszystkie możliwe inicjacje, czyli wtajemniczenia. Taki człowiek jest sprawdzony pod każdym względem, ma wysokie poczucie moralności i etyki, jest doskonale prawdomówny i uczciwy. Tylko taki człowiek może otrzymać gnozę w identycznej postaci jak przez te wszystkie tysiąclecia i co więcej, musi poznać szczegóły i jej znaczenie, czyli musi potrafić ją właściwie interpretować, ponieważ za jakiś czas będzie jej uczył swojego następcę. Wynika z tego, że nawet dzisiaj, w XXI wieku, aborygeńska gnoza nadal istnieje w niezmienionym stanie i może być tak zinterpretowana, żeby można było poznać całą prawdę. Jest tylko jeden szkopuł – Aborygeni nie chcą, abyśmy ją poznali. <br />
<br />
Powodów może być wiele. Najbliższym jest oczywiście brak zaufania do białych, czemu absolutnie nie można się dziwić. Biali zabrali im ziemię. Biali zniszczyli ich kulturę. Biali zbezcześcili ich miejsca sakralne. Biali w bestialski sposób wymordowali co najmniej 100 tys. Aborygenów, w tym kobiety, dzieci i starców. Biali masowo siłą odbierali im dzieci, aby je następnie wynaradawiać i maltretować. Biali zamknęli ich w rezerwatach. Biali rozbielali im skórę gwałcąc ich kobiety. Biali próbowali im zabrać ich wierzenia w procesie zimnej i automatycznej chrystianizacji. Biali wpędzili ich w alkoholizm, narkomanię i choroby, których Australia nigdy przedtem nie znała. Biali wprowadzili na lądzie australijskim rasizm i nienawiść, wojnę, przemoc i strach. Biali do dzisiejszego dnia traktują Aborygenów jak bydło. Już ten jeden powód wystarczy, żeby trzymać białych z daleka od odwiecznej, świętej dla Aborygenów gnozy.<br />
<br />
Drugim powodem może być rewelacyjność tej gnozy. Prawdopodobnie są w niej elementy, które mówią o panowaniu nad siłami Natury. Jest to bardzo trafna hipoteza, ponieważ skądinąd wiadomo, że zaawansowani Aborygeni potrafią robić rzeczy, które biała cywilizacja nadal uważa za „cuda”, w innych kołach zwane zjawiskami paranormalnymi. Tej wiedzy nie można dać białym, bo zniszczą siebie i planetę. [...]<br />
<br />
Przekaz utwierdza w przekonaniu, że Aborygeni są jednym z niewielu narodów na świecie przechowującym gnozę. Chociaż istnieją plemiona na Ziemi, które również przekazują jakąś wiedzę z pokolenia na pokolenie, ale jej interpretacja dawno zaginęła. Tymczasem Aborygeni przekazują sobie gnozę wraz z interpretacją, a zatem ich wiedza jest szczególnie cenna. Jednakże na razie nie wiemy nawet co zawiera – domyślamy się jedynie, że mówi o kosmologii, o historii świata i ludzkości. Być może mówi również o dawnych cywilizacjach i o ich tragicznym losie, który doprowadził ludzkość planety do przejścia do najprostszych form egzystencji, zwanych popularnie zdziczeniem? Tę wiedzę posiadają również mistrzowie duchowi w Indiach, ale i oni udzielają wymijających odpowiedzi. Wiadomo tylko, że mają te same poglądy co Aborygeni na temat modelu idealnego społeczeństwa. <br />
<br />
Jak zwykle w przypadku takich przekazów nie zostały przedstawione żadne daty. Zważywszy sytuację na świecie, przekazanie gnozy nastąpi nieprędko. Zachodnia cywilizacja na razie idzie w zupełnie przeciwnym kierunku i stworzenie globalnego społeczeństwa bez rządów jest odległym marzeniem idealistów. Biali chcą rządzić, biali chcą mieć, biali są nietolerancyjni, biali nie wiedzą co to jest miłość – jakże więc mogą stworzyć warunki dla utworzenia społeczeństwa zgodnego z aborygeńskimi ideałami? To niemożliwe. Przynajmniej na razie.<br />
<br />
Niemniej jednak te ideały nigdy nie były li tylko nierealnymi mrzonkami marzycieli i idealistów. Model aborygeńskiego społeczeństwa sprawdzał się w praktyce przez wiele tysiącleci i został poważnie zakłócony lub w niektórych przypadkach całkowicie zniszczony w konfrontacji z białą, podobno wyższą cywilizacją. Ta rzekomo wyższa kul-tura istnieje od niedawna – tworzyła się zwolna na podwalinach antyku przez półtora tysiąclecia, aby nabrać tempa ok. 500 lat temu. W porównaniu do kultury aborygeńskiej jest więc niezmiernie młoda, co wcale nie przeszkadza, że już w tak młodym wieku jest niezmiernie skorumpowana i zboczona.</span>Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-5411482214069396708.post-63232241280156907842011-05-13T21:37:00.000-07:002011-05-13T21:37:30.143-07:00Piotr Listkiewicz: Australia - przeklęta ziemia obiecana<span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><b>MASAKRY ABORYGENÓW</b><br />
<br />
Puśćmy wodze fantazji i wyobraźmy sobie następujące wydarzenie. Oto umówiliście się ze znajomymi, że nadchodzący weekend spędzicie razem w niedalekim parku narodowym. Pojedziecie tam pięcioma samochodami w sobotę rano, pokręcicie się trochę po okolicy, zaś noc spędzicie na jednym z licznych campingów. Wspaniały pomysł.</span><br />
<a name='more'></a><span class="Apple-style-span" style="font-family: Arial, Helvetica, sans-serif;"><br />
Koło piątej po południu zajeżdżacie na camping w lesie. Choć są już tam dwie inne rodziny, miejsca jest dosyć. Cieniste korony drzew pozwalają odsapnąć po wielogodzinnym upale. Polanę od południa i zachodu otacza zakole strumyka z kryształowo czystą wodą. Powietrze przesycone jest wonią lasu i przepełnione śpiewem ptaków. Idylla, przedsmak raju.<br />
<br />
Panowie rozpakowują samochody i ustawiają namioty. Panie zabierają się za przygotowanie posiłku. Dzieci idą w busz w poszukiwaniu chrustu na wieczorne ognisko. Wesołe rozmowy, pokrzykiwania, śmiechy. Po godzinie polanę wypełnia zapach obiadu. Siadacie gdzie kto może i jecie prosty, ale smaczny posiłek. <br />
<br />
Słońce zaczyna zachodzić i – jak zwykle w Australii – bardzo szybko zapada zmrok. Rozpalacie ognisko. Atmosfera luźna i radosna. Zasiadacie dookoła. Panie piją wino, panowie piwo. Rozmowy, kawały, śmiechy, od czasu do czasu komuś przypomni się jakaś piosenka. <br />
<br />
Godzina dziesiąta wieczorem. Matki odprowadzają młodsze dzieci do namiotów i układają je do snu. Reszta nadal gawędzi przy ognisku. W pewnym momencie słyszycie jakiś ruch w otaczającym buszu i na polanę wjeżdża pięciu mężczyzn na koniach. Ubrani są po kowbojsku, przy siodłach pokrowce ze strzelbami. Mówią, że jadą z polowania na kangury, które im przeszkadzają na okolicznych pastwiskach. Zsiadają z koni. Zapraszacie ich do ogniska, częstujecie piwem, ale ich zachowanie jest nieco dziwne. Rozglądają się po polanie, przyglądają się kobietom. <br />
<br />
Idziesz do samochodu po dodatkowe puszki piwa, ale najpierw wstępujesz po drodze do toalety. Będąc tam nagle słyszysz coraz bardziej podniesione głosy, następnie krzyki, a zaraz potem swoje imię wykrzykiwane przez żonę. Zapinasz szybko spodnie i wypadasz z toalety. Przy ognisku zamieszanie, kobiety i dzieci krzyczą i biegają w różne strony. Kowboje próbują je łapać, twoja żona próbuje się wyrwać z objęć jednego z nich. Twoja dwunastoletnia córka próbuje atakować kowboja. Mężczyźni walczą z napastnikami. Rozlegają się strzały. Biegniesz w tamtą stronę. Ogień, huk i piekący ból w piersi. Padasz przodem na zwalony pień drzewa. Wsysa cię jakiś potworny wir. Ciemność.<br />
<br />
Budzi cię piekący ból w piersiach. Jest już dzień, ale słońce jeszcze świeci skośnie ukazując przedziwny widok polany. Przy okalających ją wielkich eukaliptusach stoją nieruchomo w dziwnych pozach mężczyźni – twoi znajomi, z którymi spędziłeś wczorajszy dzień oraz dwóch mężczyzn z samochodów, które były na campingu przed wami. Udaje ci się wstać i wtedy zauważasz, że mężczyzna najbliżej ciebie jest przywiązany do drzewa lassem. Podchodzisz bliżej i okazuje się, że jest martwy. Roje much spacerują po jego zakrwawionej twarzy. I wtedy rzut oka na polanę mówi ci wszystko o wydarzeniach poprzedniego wieczoru. Jakieś dziesięć kroków w kierunku ogniska leży twoja żona. Jest naga i od razu widać, że została zgwałcona. Obok niej twoja córka w takim samym stanie z głową rozłupaną czymś ciężkim. Tu i tam ten sam widok. Wszystkie kobiety zostały zgwałcone i zamordowane. Tu i tam leżą w kałużach krwi martwe dzieci. Pozostali mężczyźni stoją nadal przywiązani do drzew. Wszyscy są martwi.<br />
<br />
Znowu odzywa się ból. Zdejmujesz koszulę i okazuje się, że upadek na pień uratował ci życie. Kula odbiła się rykoszetem od mostka, a ciężar ciała zalepił ranę koszulą. Gdyby nie to, do rana byś się całkowicie wykrwawił.<br />
<br />
Jesteś w szoku i nie wiesz co robić. Żona została zabita prawdopodobnie nożem, córka być może kolbą sztucera. Chodzisz pomiędzy trupami jak błędny. Wszędzie miliony much zwabione wonią krwi. W pewnym momencie przypominasz sobie, że tuż przed przybyciem tych pięciu, niektóre kobiety poszły z dziećmi do namiotów. Idziesz tam. Jeden namiot leży na ziemi, a pod nim coś co przypomina ciało. Dwa namioty kompletnie zdemolowane, a wewnątrz ten sam widok co na polanie. <br />
<br />
Co robić? – zadajesz sobie pytanie. Idziesz do swojego samochodu, aby poszukać komórki. Jest. Chodzisz po polanie próbując złapać sygnał. Wystukujesz 000. Cisza. Próbujesz jeszcze raz i jeszcze. W końcu łapiesz jedną kreskę, w telefonie odzywają się trzaski i głos operatorki, ale sygnał znowu zanika. Próbujesz jeszcze raz. Operatorka woła: „proszę podać swoją lokalizację” i znowu cisza, ale rozmowa nie została przerwana, więc powtarzasz, gdzie jesteś. Znowu trzaski i operatorka mówi: „odebrałam lokalizację, powiedz jaki jest problem”. Krzyczysz: „morderstwo, masakra” kilkanaście razy, bo nie wiesz w którym momencie ona cię słyszy. „Wysyłam...” i znowu trzaski.[...]<br />
<br />
Choć akurat ta historyjka została w całości zmyślona, to jednak jej scenariusz powtarzał się w Australii od początku XIX wieku aż do 1928 roku, z tą jednak różnicą, że na campingach obozowały grupy Aborygenów. W identyczny sposób zginęło ok. 20 tys. mężczyzn, kobiet i dzieci. Niektórzy mówią o 100 tys., ale liczba ta obejmuje również skutki chorób przywleczonych przez zesłańców i osadników z Europy oraz masowe trucie miejscowej ludności arszenikiem. Badacze i historycy zgodnie twierdzą, że ofiary zorganizowanych masakr sięgają 20 tysięcy. <br />
<br />
Scenariusz był identyczny. Wieczorem do obozowiska przyjeżdżało kilku okolicznych kowbojów, wybierali sobie kobiety, a gdy mężczyźni próbowali ich bronić byli przywiązywani do drzew, aby mogli sobie popatrzeć jak ich żony i córki są gwałcone. Na koniec kobiety i dzieci były bestialsko mordowane, po czym zabijano również mężczyzn. Po 1835 roku, gdy w Sydney powieszono siedmiu kowbojów za tego rodzaju wyczyn, napastnicy skrzętnie zacierali ślady paląc zwłoki i zakopując szczątki w ziemi lub wrzucając je do rzek i strumieni, nad którymi zazwyczaj obozowali Aborygeni. Często do kopania dołów i przygotowywania wielkiego ogniska wykorzystywano jeszcze żywych mężczyzn, aby ich następnie również zabić. Skąd my znamy takie metody? <br />
<br />
Na pograniczu panowała zmowa milczenia, grupy eksterminujące krajowców składały przysięgę, zaś okoliczni mieszkańcy po cichu aprobowali masakry. Kilkanaście razy podczas tego okresu ludzie dobrej woli doprowadzali do oficjalnego śledztwa, ale oprócz tych siedmiu powieszonych nikt inny nie został kiedykolwiek ukarany. W olbrzymiej większości przypadków sprawcy nawet nie musieli stanąć przed sądem, bo śledztwa były umarzane ze względu na brak dowodów i zeznań naocznych świadków. Jeżeli ktoś nawet ocalał z pogromu i udało się go znaleźć, na ogół bywał likwidowany, zanim miał szansę cokolwiek powiedzieć. W miasteczkach, których mieszkańcy jawnie lub po cichu popierali masakry, brakowało ludzi, którzy mogliby zasiąść na ławie przysięgłych. [...]<br />
<br />
W Australii masowe morderstwa Aborygenów mające na celu ich całkowitą eksterminację popełniane były w wyjątkowo bestialski sposób. Policji, osadnikom i kowbojom szkoda było nabojów, więc strzelano tylko do mężczyzn, którzy próbowali bronić siebie i swoje rodziny oszczepami, bumerangami, kijami i kamieniami. Po zwyczajowym zgwałceniu wszystkich kobiet, zabijano je wraz z dziećmi i starcami kolbami karabinów i siekierami. <br />
<br />
Powód był prosty – całkowite pozbycie się „czarnych”, którzy przeszkadzali w procesie kolonializowania tej ziemi. A oto co napisał jeden z osadników: <i>Zastrzelenie jednego Aborygena nie rozwiązuje sprawy, bo wiadomo, że tylko ten jeden nie będzie już ci zagrażał. Jeśli zabijasz dzieci, możesz być pewny, że nie dorosną. Ale o wiele lepiej jest zabijać kobiety, bo one już nigdy nie urodzą następnych bękartów.</i> Jaka potworna logika jest w tym rozumowaniu!<br />
<br />
Nikt nie wie dokładnie ile zorganizowano takich wypraw, bo często – jak to się mówi – żywa noga nie uszła z pogromu, nikt więc nie podał dalej wieści o masakrze. Czasami się jednak zdarzało, że w ciemnościach nocy udało się komuś ocaleć lub w porę ukryć się w buszu, i ten człowiek zanosił ostrzeżenie do innych grup żyjących w pobliżu. Bezskutecznie. Napastnicy byli zawsze szybsi i nie spoczęli, dopóki nie wyczyścili całej okolicy z Aborygenów.<br />
<br />
Pewien osadnik mieszkający samotnie zażądał od żyjącej w pobliżu grupy plemiennej dostarczenia kobiety, aby mu uprała ubranie. Za usługę obiecał dać jej starą koszulę, a jej mężowi prymkę tytoniu. Aborygen przyprowadził żonę i usiadł na skraju podwórza. Gdy kobieta wieszała pranie na płocie, osadnik zaczął się do niej dobierać, a następnie zaciągnął ją do chaty i próbował zgwałcić. Widząc to, mąż wtargnął do chaty i zaczął bronić żonę. Osadnik wyciągnął nóż i skaleczył Aborygena, ale obojgu udało się go obezwładnić i zabić. Zabrali parę rzeczy z chaty i uciekli do swoich. W kilka dni później wrócił kowboj wysłany do miasteczka po zaopatrzenie i wszczął alarm zawiadamiając okolicznych farmerów. Zorganizowano grupę kilkunastu mężczyzn, którzy zaczęli przeczesywać okolicę w poszukiwaniu morderców, doszczętnie eksterminując kilka grup mieszkających w pobliżu. Nie było żadnego śledztwa, poszukiwania przedmiotów skradzionych z chaty, nie było żadnych przesłuchań. Po prostu w nocy napadano na obozowiska nie pozostawiając nikogo żywego. Scenariusz był zawsze ten sam – sterroryzowana grupa, gwałty, a w końcu bezlitosna eksterminacja wszystkich obecnych. Zanim w końcu złapano sprawcę, który się w ogóle nie ukrywał, chociaż jego grupa przemieściła się w inne miejsce w międzyczasie, zginęło od 50 do 150 niewinnych osób (dokładna liczba nie jest znana), w tym starcy, kobiety i dzieci. Zabójca farmera został skazany na 10 lat, które odsiedział w więzieniu tysiąc kilometrów dalej. [...]<br />
<br />
Białych z roku na rok przybywało. Najpierw przywieziono zesłańców, ale oni nie byli dla Aborygenów groźni, bo ciągle byli pod strażą, ale już wkrótce zaczęły napływać wielkie rzesze osadników przede wszystkim z Anglii, Walii, Szkocji i Irlandii, a następnie ze wszystkich krajów europejskich, głównie z Niemiec, Holandii, Danii i Polski. Kto był pierwszy, ten zajmował tereny nadmorskie, wypierając żyjące tam od niezliczonych tysiącleci plemiona. Kto był drugi, musiał posuwać się coraz dalej w głąb lądu. W ten sposób plemiona nadbrzeżne zostały zmuszone do pogwałcenia granic terytoriów leżących bardziej na zachód, należących do ich sąsiadów, co nie zawsze spotykało się ze zrozumieniem. Ich obecność, polowania i pozyskiwanie pożywienia było często traktowane jako kradzież i bezprawie, co niejednokrotnie doprowadzało do walk międzyplemiennych, czyli zjawiska dotąd nieznanego.<br />
<br />
Aborygeni z wybrzeża zostali wzięci w dwa ognie. Od wschodu napierało białe osadnictwo wspierane zbrojną ochroną wojska, policji i grup ochotników zawsze gotowych, żeby sobie postrzelać do ruchomego celu; od zachodu były zaś nie zawsze przyjazne plemiona sąsiadów, broniące swojego odwiecznego terytorium zgodnie z odwiecznym prawem. Taka sytuacja doprowadziła w końcu do całkowitego wytępienia tych plemion, którym nie udało się przedrzeć na daleką północ i którzy nie zostali tam zaakceptowani. Niektóre z nich pomimo ciągłego niebezpieczeństwa pozostały na miejscu, nie wyobrażając sobie, że mogą opuścić ziemię, której byli właścicielami od niepamiętnych czasów. Niektórzy farmerzy i hodowcy bydła pozwalali grupom plemiennym na koczowanie na zagarniętych terenach, ale to też nie zdało egzaminu, bo Aborygeni nie rozumieli nowych praw i nie respektowali granic posiadłości, przemieszczając się na sąsiednią farmę, gdzie witani byli salwą z karabinów, bo właściciel miał twardsze serce od swojego sąsiada. Coraz większe stada bydła wypierały kangury i inną lokalną zwierzynę, więc głód zmuszał Aborygenów do zabijania pojedynczych sztuk bydła.<br />
<br />
Trzeba tu dodać, że Aborygen w tamtych czasach uważał zwierzę wyłącznie za źródło pożywienia i chociaż nigdy nie zabijał bez potrzeby, w przypadku głodu nie wahał się przed upieczeniem owcy lub krowy, choć niewątpliwie nie uważał takiego mięsa za przysmak. Aborygen uważał, że wszystkie zwierzęta, nawet te dziwne, które nagle pojawiły się na jego terenie, są częścią natury. Jego natury, bo przecież pasły się na jego odwiecznym terenie. Aborygen nie znał, nie rozumiał i nie akceptował nowego prawa własności i nie zgadzał się, że teraz ktoś inny jest właścicielem terenu. Tego rodzaju rozumowanie powodowało, że te dziwne zwierzęta uważał za swoją własność i pozwalał się im spokojnie paść do momentu, gdy poczuł głód. O ile barana można było zanieść gdzieś dalej, o tyle byczek był zbyt ciężki. Rozpalano ogień, ćwiartowano zwłoki i pieczono na miejscu, na pastwisku farmera.<br />
<br />
Ucztująca grupa Aborygenów była gościnna. Gdy przyjechał farmer w towarzystwie parobków zawsze byli zapraszani do wspólnego „stołu”, ale jedyną reakcją były strzały ze strzelb i rewolwerów, a następnie gwałcenie kobiet i dziewcząt. W Australii do dzisiaj bydło jest bardziej święte niż święte krowy w Indiach, dlatego za tak niewybaczalne przestępstwo jakim było zjedzenie krowy, groził natychmiastowy lynch na wszystkich członkach grupy. [...]<br />
<br />
Poza wyprawami karnymi mającymi „nauczyć czarnuchów lekcji” istniało tysiące przypadków zastrzelenia pojedynczych Aborygenów jedynie pod wpływem obopólnego niezrozumienia. Biali spotkali w Australii zupełnie inną kulturę niż ta, którą przywieźli z Europy. Żaden biały – czy to był zesłaniec, czy prosty chłop ze wsi, czy angielski wykształcony arystokrata – nie wyobrażał sobie, że Aborygeni mogą w ogóle mieć jakąś kulturę, prawa i zasady etyczno-moralne. Jak dzisiaj wiemy, ta kultura i te niezłomne i zawsze skrupulatnie przestrzegane prawa i zasady współżycia społecznego, były i nadal są o wiele wyższej jakości niż dawnej i współczesnej cywilizacji zachodniej. Są przede wszystkim czyste, pozbawione wszelkiej hipokryzji i fałszu, za to polegają na uczciwości, prawdomówności i szczerości. Jeżeli do tej pory mało kto w Australii zastanawia się nad tym i uznaje jej wyższość, cóż dopiero mówić o całym wieku XIX, który zaludnił Australię rasą białych panów, którym jakakolwiek kultura, moralność i etyka były całkowicie obce. Stąd fatalne w skutkach nieporozumienia i konflikty, które zawsze kończyły się krwawo. [...]<br />
<br />
Pozorny brak poczucia własności na europejską modłę objawiał się również w poważniejszych przypadkach. Na przykład w okolicach Melbourne w latach 30’ XIX w Aborygeni sprzedali 300 tys. hektarów za 300 stalowych toporków, 200 koców i 100 używanych ubrań. Sporządzono wtedy notarialny akt kupna-sprzedaży, który do dziś stanowi curiosum miejscowego muzeum. Aborygeni posłusznie wynieśli się z tamtego terenu w inny rejon swojego terytorium, gdzie w następnych latach zostali najpierw zdziesiątkowani, a następnie zupełnie zlikwidowani przez tych osadników, którzy w ogóle nie chcieli zapłacić. Sprawa może się wydawać śmieszna, ale dla ówczesnych Aborygenów toporki o niebo lepsze od krzemiennych siekierek, które robiło się tygodniami oraz koce, którymi można się było okryć już, a nie polować na czterdzieści posumów, żeby sobie z nich uszyć opończę, były o wiele cenniejsze od ziemi, która zawsze była, jest i nigdy nie ucieknie. Być może Aborygeni sprzedając te 300 tys. ha myśleli, że biali trochę posiedzą w tym miejscu, a potem się znudzą i odejdą gdzie indziej? I jest to przypuszczenie bardzo prawdopodobne, bo żaden Aborygen nie wyobrażał sobie, że można obozować w jednym miejscu dłużej niż dwa tygodnie. Tymczasem biali obozowali tam o wiele dłużej. Tereny przechodziły z rąk do rąk kilka razy, były dzielone na farmy, a kilkanaście lat temu zostały podzielone na mikroskopijne działki budowlane, które stanowią dziś kilka dzielnic aglomeracji Melbourne. I o wiele więcej białych tam teraz obozuje.<br />
<br />
Przeciętny Aborygen prawdopodobnie do dzisiaj nie pojmuje jak to się stało, że przez postawienie stopy na australijskim lądzie, kapitan Cook automatycznie zajął cały kontynent dla korony brytyjskiej nie pytając nikogo o zdanie, chociaż miał wyraźny rozkaz, żeby <i>„jeżeli WP spotkasz tam krajowców, twoim obowiązkiem jest uzyskać ich zgodę tak na lądowanie, jak i na waszą obecność na tamtym lądzie”</i>. Jak wykonano ten rozkaz? Na przywitanie były strzały z muszkietów, a potem już nikt o nic nikogo nie pytał.<br />
<br />
Gdy kapitan Cook zatknął flagę brytyjską na australijskim lądzie, nie tylko zaanektował Australię, ale również jej odwiecznych mieszkańców, którzy od tego momentu stali się poddanymi brytyjskiej korony. Prawo brytyjskie mówiło, że każdy Aborygen ma być traktowany na równi z białym kolonistą, a za jego zabicie groziła kara śmierci tak samo jak za zabicie białego. Jednakże prawo było w Londynie, a jego odległe echa w Sydney i jeśli nawet gubernatorzy angielscy go nie przestrzegali, cóż można powiedzieć o zesłańcach i osadnikach, którzy chcieli coraz więcej ziemi i coraz więcej pieniędzy oraz zwykłych kowbojach wywodzących się na ogół z byłych zesłańców i różnych innych mętów? Na „pograniczu”, tzn. tam, gdzie mordowano Aborygenów, wiedziano tylko tyle, że prawo istnieje i trzeba tak manipulować faktami, żeby o masakrach nikt się nie dowiedział. Chociaż kowboje faktycznie uważali Aborygenów za „ruchomy cel”, do którego strzelało się dla wprawy, zawsze fabrykowano uzasadnienie dla zorganizowania karnej wyprawy oraz zaniżano liczbę ofiar, które zostały zastrzelone zawsze w obronie własnej. <br />
<br />
Olbrzymia większość konfliktów miała podłoże seksualne. Białych kobiet było jak na lekarstwo. Wprawdzie transporty zesłańców zawierały wiele kobiet skazywanych przez angielskie sądy na zsyłkę za kradzież kury, swetra lub bochenka chleba, ale zanim zostały wypuszczone na wolność większość z nich zdążyła się porządnie zestarzeć. Za transportami skazańców zaczęły przypływać statki z osadnikami, wśród których były zawodowe prostytutki szukające zarobku najpierw podczas wielomiesięcznej podróży, a następnie w nowym kraju. To jednak był za kosztowny towar dla kowbojów, którzy pracowali za jadło, stare portki, kapelusz i dach nad głową, a poza tym prostytutki były w miastach, zaś kowboje na prerii i w buszu setki kilometrów dalej. Angielska arystokracja, kler anglikański oraz różni urzędnicy państwowi przywozili swoje żony i córki, ale to były za wysokie progi na kowbojskie nogi. Pozostały więc Aborygenki, które w dodatku chodziły całkiem nago. Cóż było więcej potrzeba? Napalony kowboj czekał na okazję, a potem wpadał w środek obozowiska, porywał na konia pierwszą lepszą z brzegu dziewczynę, wywoził ją kawałek dalej, robił swoje i często odwoził ją z powrotem dając jakiś drobny podarunek ojcu lub mężowi tytułem rekompensaty. Takie wydarzenia były na porządku dziennym, przyzwyczajono się do nich, a i dziewczyny nie były od tego. W niektórych plemionach czarna skóra stawała się coraz jaśniej brązowa, pojawiały się rude włosy i niebieskie oczy. I nikt by sobie tym głowy za bardzo nie zawracał, gdyby sprawy nie zaszły za daleko. Wyprawy uzbrojonych po zęby policjantów, kowbojów i różnych mętów organizowane, żeby nauczyć Aborygenów lekcji za zjedzonego barana, łączyły przyjemne (masowe gwałty) z pożytecznym (następujące po nich rzezie).<br />
<br />
Choć Aborygeni nigdy przedtem nie byli mściwi i mściwości nauczyli się dopiero od Europejczyków, mieli swoje poczucie godności i na napaści różnego rodzaju odpowiadali nieudolnie przeprowadzanymi atakami partyzanckimi. Zaczynało się zawsze niewinnie i gdyby biały wykazał odrobinę dobrej woli, prawdopodobnie olbrzymia większość konfliktów w ogóle by nie powstała. Na przykład farmer zauważył, że nad jego strumieniem obozują Aborygeni, pojechał więc tam i nie pozwalając im na skończenie posiłku przegnał na cztery wiatry. Wprawdzie mu coś po swojemu próbowali wytłumaczyć – prawdopodobnie, że przenocują i pójdą jutro dalej, ale on nawet nie starał się zrozumieć nakazując niedwuznacznymi gestami, żeby się wynosili natychmiast. Ponieważ oni również nie rozumieli jego wrzasków, farmer dobywał rewolweru i strzelał na chybił trafił. Jeśli zranił lub zabił kogoś jasne było, że doczeka się jakiegoś rewanżu. Czasem było to uprowadzenie kilku owiec lub cielaków, czasem było to zarżnięcie i zostawienie stu owiec lub cielaków. Kiedy indziej polowano na tego farmera i gdy się za bardzo zapędził w busz bywał naszpikowany oszczepami.<br />
<br />
Naturalnie natychmiast organizowano ekspedycję karną, która bez jakiejkolwiek litości mordowała każdą czarną postać w okolicy. Gdy natknięto się na pojedyncze kobiety, które ze starszymi córkami szukały jedzenia w buszu, było prawie pewne, że najpierw zostaną wszystkie zgwałcone bez względu na wiek, a następnie zlikwidowane. To zaś inspirowało resztę grupy aborygeńskiej do krwawego rewanżu, który na ogół odbijał się tylko na sprawcach, których atakowano tylko wtedy, gdy byli sami. Zabicie kumpla powodowało atak na obozowisko, masowy gwałt wszystkich kobiet i dziewcząt, a następnie masakrę. Jeśli ktoś się wymknął i doniósł reszcie Aborygenów w okolicy, następował rewanż, tzn. sprawcy masakry byli śledzeni, a następnie wyłapywani i mordowani z ukrycia. Powstawała następna grupa mściwych ochotników, która przeczesywała okolicę i atakowała wszystkie obozowiska spotkane po drodze. Scenariusz oczywiście zawsze ten sam – najpierw sterroryzowanie grupy, potem masowy gwałt, masakra i zatarcie jej śladów. Taki łańcuszek wydarzeń, tzn. rewanżów i kontra rewanżów mógłby się ciągnąć w nieskończoność, gdyby tylko starczyło Aborygenów w okolicy. O ile jednak ofiary w ludziach po stronie białych były znikome i ze wszech miar uzasadnione, o tyle Aborygenów, którzy najczęściej nie mieli nic wspólnego ze ściganą „zbrodnią”, ginęły za każdym razem setki.<br />
<br />
Liczące tysiące lat tradycje nieagresji i ścisłego przestrzegania praw i zasad etyczno-moralnych spowodowały całkowitą bezbronność Aborygenów. Codzienne polowania wymagały umiejętności skradania się, maskowania, ukrywania, podchodzenia do zwierzyny na jak najbliższą odległość, a następnie sprawnego użycia broni. Jednakże strategia użyteczna w czasie polowań nie zdawała egzaminu w konfrontacji z białymi. O ile amerykańscy Indianie zawsze wystawiali straże w pobliżu obozowiska oraz mieli placówki strażnicze rozsiane po całym swoim terytorium wraz z precyzyjnym systemem wczesnego ostrzegania, Aborygeni nigdy nie wystawiali straży. Każdy atak białych na obozowisko był zatem totalnym zaskoczeniem i Aborygeni często nie mieli nawet czasu sięgnąć po oszczepy i siekierki. <br />
<br />
Amerykańscy Indianie mieli ściśle określony system militarny przypominający regularną armię. Oznaczało to, że każdy członek plemienia wiedział dokładnie co ma robić i gdzie być w przypadku ataku oraz miał te czynności wielokrotnie przetrenowane. Byli dowódcy i pod-dowódcy, którzy kierowali akcją ofensywną lub defensywną, zgodnie ze swoim doświadczeniem, rozwojem sytuacji i strategią. Każdy wojownik potrafił walczyć na różne sposoby – strzelać z łuku, rzucać nożem i tomahawkiem, używać lassa oraz walczyć wręcz przy pomocy pięści, różnego rodzaju chwytów obezwładniających, potrafił kopać i gryźć. Aborygen nie potrafił, bo nigdy się tego nie uczył i nigdy dotąd nie było takiej potrzeby. Jedyne co miał to instynkt samozachowawczy, który inspirował go do obrony siebie i swojej rodziny, ale ponieważ dotąd nigdy nie musiał tego robić, jego obrona była chaotyczna, nieudolna i nieskuteczna.<br />
<br />
W przypadku ataku dzieci zamiast od razu uciekać w busz korzystając z ciemności, kleiły się do matek uniemożliwiając im ucieczkę. Mężczyźni czuli się w obowiązku bronić swoich rodzin, więc zostawali na miejscu, aby stawić czoła napastnikom. Gdy padły pierwsze strzały, zaczynał się popłoch, wszyscy uciekali w różnych kierunkach wpadając na siebie nawzajem. Niektórzy próbowali wspinać się na drzewa, stając się łatwym celem dla napastników – kowboje zestrzeliwali ich z drzew jak dzikie kaczki. Inni wspinali się na skarpy, gdzie również byli dobrze widoczni. Jeszcze inni próbowali ukryć się w wodzie, czyli na otwartej przestrzeni, stając się łatwym celem. Tylko ci, którzy uciekali w busz, mogli liczyć na ocalenie.<br />
<br />
Indianie od najmłodszych lat byli wychowywani na wojowników, którzy mieli walczyć i zabijać innych ludzi, starając się za wszelką cenę zwyciężać. Indianin musiał mieć ekstremalną sprawność fizyczną, błyskawiczną orientację, zdolność przewidywania, natychmiastowego osądu i decyzji. Potrafił do upadłego walczyć samotnie, ale musiał również umieć działać zespołowo. Tego rodzaju umiejętności posiadają wilki, które walczą i polują stadem pod wodzą przewodnika, ale Aborygeni nie mieli wilków w Australii i nie mieli się od kogo nauczyć. Zresztą, nie było potrzeby.<br />
<br />
Aborygeni mieli swoich „starszych”, którzy kierowali życiem społeczności, ale w niczym nie przypominali indiańskich wodzów i ich zakres władzy był odmienny. Nie istniała żadna strategia na wypadek ataku z zewnątrz, bo takich ataków nie było. Przez niezliczone tysiąclecia grupy plemienne wędrowały w granicach swoich terytoriów i nie wykraczały poza nie i to samo robiło sąsiadujące plemię. Rozbijając obóz w jakimś zacisznym miejscu grupa nie miała się czego obawiać i zamiast nadsłuchiwać i oglądać się za siebie, skupiała się na jedzeniu i tańcach, śpiewach i opowieściach przy ognisku.<br />
<br />
Historyjka na początku tego rozdziału ukazuje proporcje pomiędzy napastnikami a napadniętymi. Siedem samochodów przywiozło na polanę 30 – 35 bezbronnych, nie przeczuwających niczego osób. Napastników było tylko pięciu. I taki był na ogół stosunek w przypadku większości masakr. Ekspedycja karna rzadko przekraczała 5 – 8 mężczyzn, a jej ofiarą padało na ogół 30 – 50 osób. Jednakże ekspedycja karna rzadko kiedy ograniczała się do ataku na jeden obóz jednej grupy plemiennej. Po dokonaniu masakry napastnicy wsiadali na konie i nad tym samym strumieniem, kilkanaście kilometrów dalej spotykali następną grupę. Nawet bez pomocy tropicieli i informatorów nietrudno było zgadnąć, gdzie jest następny obóz, bo Aborygeni w swoich wędrówkach zawsze przychodzili do tych samych miejsc, gdzie mieli ukrytą ciężką broń i różne nieporęczne narzędzia, jak np. kamienne żarna do mielenia mąki. [...]<br />
<br />
Szczegóły masakr, a zwłaszcza liczba zamordowanych Aborygenów, były skrzętnie ukrywane, ale sam fakt ich istnienia w okolicy docierał do świadomości mieszkańców. Większość milcząco lub głośno popierała te akcje, ponieważ dawały im iluzję bezpieczeństwa. Trafiali się jednak i tacy, których sumienie nie mogło się pogodzić z rozlewem niewinnej krwi i niektórzy w tajemnicy pisali listy do biur gubernatorów. Było to przedsięwzięcie niebezpieczne, bo w przypadku wykrycia donosiciela, nie tylko poddawano go społecznemu ostracyzmowi, ale otaczano taką nienawiścią, że nie miał innego wyjścia jak sprzedać lub porzucić farmę i wynosić się z okolicy. Zanim to nastąpiło, zdarzały mu się różne nieprzyjemne przypadłości, np. rozpraszanie i zabijanie bydła, co oczywiście było zwalane na Aborygenów, pobicia, napady rabunkowe itp.<br />
<br />
Istniała również klasa pośrednia pomiędzy mordercami a donosicielami. Moralność tych osób nie mogła się pogodzić z krwawymi porachunkami, ale nie chciała się też pogodzić z istnieniem grup Aborygenów. Zaczęto więc stosować bardziej „humanitarną” metodę rozdając Aborygenom zatrutą lub zakażoną mąkę, albo podrzucając im gotowe, upieczone podpłomyki nafaszerowane arszenikiem. Na terenach, gdzie nie było czynnych strumieni, istniejące aborygeńskie studnie i oczka wodne były tuż przed przybyciem grupy zatruwane arszenikiem i innymi truciznami. Różne organizacje charytatywne, misje chrześcijańskie oraz osoby prywatne obdarowywały grupy plemienne kocami i ubraniami zakażonymi trądem, cholerą, tyfusem, żółtaczką, gruźlicą i syfilisem. W takich stanach jak Wiktoria i Nowa Południowa Walia oraz na Tasmanii, te akcje dobroczynne robiono tuż po pierwszych chłodach nadchodzącej zimy. W tropikalnych stanach jak Queensland, Terytorium Północne i Australia Południowa i Zachodnia metoda ta okazał się nieskuteczna, bo Aborygeni woleli chodzić nago i takie podarunki od razu wyrzucali. Metoda ta jest nadal stosowana w walce z „byczymi mrówkami”, które polewa się specjalnym preparatem zawierającym wirusa, a one zanoszą zarazę do mrowiska i zakażają resztę mrówek. Metoda zastąpiła trucie mrówek poprzez nalanie trucizny do otworu mrowiska, bo w tym celu trzeba było śledzić ścieżkę mrówek czasami parę kilometrów wiodącą przez niedostępne rumowiska buszu. Obecnie wystarczy pokropić jedną mrówkę i efekt jest ten sam.<br />
<br />
Tom Petrie był synem Andrew Petri, inżyniera, który przyjechał do Brisbane w 1837 roku. Od najmłodszych lat fascynowali go Aborygeni, ich kultura i obyczaje. W wieku 14 lat przyłączył się do stuosobowej grupy Aborygenów z okolic Brisbane i udał się z nimi na doroczny zbiór owoców w paśmie Gór Bunya. Po przybyciu na miejsce, grupa została powitana przez jakieś 600 – 700 ludzi z różnych plemion, zgromadzonych tam na doroczne „dożynki”. Oprócz objadania się do nieprzytomności, Aborygeni – jak to było w zwyczaju – handlowali pomiędzy sobą, nawiązywali znajomości i kojarzyli małżeńskie pary. Była to również okazja do spotkania się „starszych”, wymiany najnowszych wiadomości z różnych terenów, dyskutowania nad różnymi sprawami plemiennymi oraz dochodzenie do wspólnych decyzji o żywotnym znaczeniu. Być może przed przybyciem białych takie spotkania miały spokojniejszy przebieg, a poruszane problemy nie były zbyt wielkiej wagi, ale w tym przypadku były to już lata 40’ i największym problemem dla Aborygenów byli biali kolonizatorzy. <br />
<br />
Tom był jedynym białym wśród wielkiego tłumu. Został przedstawiony pozostałym przez „starszego” grupy, z którą przybył, uznany za równego i godnego uczestniczenia w większości wydarzeń. Jak pisze w swoim opowiadaniu, zgodnie z tradycją kobiety wygrzebały w ziemi wielkie koło, coś w rodzaju areny, wokół której zasiadali wszyscy obecni, aby wysłuchać relacji rzeczników każdego plemienia. Zazwyczaj był to jeden z bardziej elokwentnych mężczyzn, który donośnym głosem opowiadał, co przez miniony rok wydarzyło się w jego plemieniu i na terytorium, na którym koczowało. Ponieważ różnice językowe pomiędzy plemionami były znaczne – tym znaczniejsze, z im dalszych okolic plemię przybyło, wśród grup byli tłumacze, którzy tłumaczyli tym, którzy nie rozumieli.<br />
<br />
Tym razem jednak tłumacze nie byli potrzebni. Na arenę weszła kilkuosobowa grupa kobiet i mężczyzn i odegrała coś, co dzisiaj nazwalibyśmy „happeningiem”. Kobiety udawały, że szukają jedzenia w buszu i trawach, po czym nagle znajdują worek „mąki białych”. Kobiety cieszą się ze znaleziska, bo odpada im zbieranie nasion dzikich zbóż, ich mozolne suszenie i mielenie w kamiennych żarnach. Następnie udają, że robią z niej podpłomyki, które pieką na rozgrzanych w ognisku kamieniach. Odgrywając swoją scenę, robią dokładnie to samo, co dzieje się właśnie wszędzie dookoła. Na obrzeżach tłumu zebranych palą się ogniska, a kobiety pieką podpłomyki ze zmielonych orzeszków drzewa bunya i dostarczają je siedzącym wokół areny.<br />
<br />
Mężczyźni i kobiety na arenie udają, że jedzą. I nagle następuje punkt kulminacyjny. Ich twarze wykrzywia potworny grymas, trzymają się za gardła i brzuchy, usiłują wymiotować i pluć. Padają na ziemię kaszląc i tarzają się po niej z bólu z pianą na ustach. Wyją, płaczą i krzyczą. Niektórzy wstają i chcą gdzieś uciekać, inni piją wodę. Znowu padają i tarzają się z bólu, a w końcu, jeden po drugim umierają w potwornych drgawkach.<br />
<br />
Przekaz jest dla każdego jasny. Jedna z grup nieobecna na tym dorocznym spotkaniu została wytruta. Jakiś biały podrzucił worek mąki zmieszanej z arszenikiem lub strychniną. Aktorzy następnie dopowiedzieli słowami więcej szczegółów. Masakra odbyła się w okolicach obecnego miasteczka Kilcoy, w prostej linii odległego od Gór Bunya o ok. 200 km. W grupie było ok. 50 mężczyzn, kobiet, starców i dzieci. Po zakończeniu przedstawienia zapadła grobowa cisza – relacjonuje Petrie – a następnie wszyscy wstali i przysięgli, że nie spoczną, dopóki nie zapłacą białym. Być może właśnie w wyniku tej przysięgi nasiliły się nieudolne ataki Aborygenów w latach 40’ i później, lecz z wiadomym skutkiem. <br />
<br />
Ani wtedy, ani dziś nie wiadomo jakie były przyczyny tej masakry w 1842 roku. Nie wiadomo kto był za nią odpowiedzialny. Należy przypuszczać, że nie była to ani pierwsza, ani ostatnia sprawa tego typu, lecz nigdy na tak masową skalę.<br />
<br />
Najwięcej trucia było w Queenslandzie, być może dlatego, że ten stan został stosunkowo późno zasiedlony, a osadnikami byli na ogół ludzie porządni i bogobojni, brzydzący się rozlewem krwi. Podrzucenie zatrutej mąki lub zakażonego koca to co innego i nie obciążało sumienia.<br />
<br />
W innym miejscu tej książki przedstawiam relację z nierozwiązanego do dzisiaj tajemniczego morderstwa 26 grudnia 1898 roku w okolicach miasteczka Gatton w Queenslandzie (zob. film pt. Tajemnica Gatton na <a href="http://www.uq.net.au/zaprog">www.uq.net.au/zaprog</a>). Mieszkałem tam 10 lat ca 2 km. od miejsca zbrodni i sprawa ta mnie bardzo interesowała ze względu na pewne dziwne okoliczności wydarzenia. Otóż dowiedziałem się od kilku osób, że jedna z wersji krążących nadal po okolicy utrzymuje, jakoby rodzina Murphy kilka lat wcześniej czynnie uczestniczyła w eksterminacji tamtejszych Aborygenów właśnie przy pomocy mąki zmieszanej z silną trucizną. Gdy rzuciłem uwagę, że przecież Murphy byli praktykującymi katolikami rodem z Irlandii, informatorka tylko się smutno uśmiechnęła i powiedziała: <i>W tamtych czasach czegoś takiego nie uważało się za grzech, a księża i pastorzy pocieszali swoje owieczki, że pozbywając się niewygodnych szkodników, czyli Aborygenów, robi się im tylko przysługę, wysyłając ich do nieba. </i><br />
<br />
Ten sam Tom Petrie wspomina w swoich dziennikach następną masakrę przy pomocy zatrutej mąki w okolicach Laidley, miasteczka oddalonego o 15 km od Gatton również w latach 40’ XIX w. oraz cytuje wypowiedzi innych osób mówiące o truciu Aborygenów. Niektóre z tych masakr się nie udały, np. nad rzeką Maroochy, gdy jeden z Aborygenów spróbował szczyptę mąki zanim została użyta i rozpoznał smak trucizny. Większość się jednak udała eksterminując całe, kilkudziesięcioosobowe grupy w Maryborough, nad rzeką Pain w okolicach Brisbane i w wielu innych miejscach tamtego rejonu oraz w okręgu Burnett, gdzie gotowym chlebem ze strychniną poczęstowano w tamtejszej misji wielką liczbę Aborygenów z okazji świąt Bożego Narodzenia. Jeden z ówczesnych osadników na tamtych terenach powiedział, że trucie Aborygenów jest „czymś prawie powszechnym”, zaś oburzonemu pastorowi o nazwisku Campion powiedziano w 1908 roku, że jeśli dać czarnuchom chleb z fosforem, to jedynie spowoduje się łzawienie oczu; o wiele lepiej jest zmieszać mąkę z arszenikiem, bo to ich załatwia na zawsze.<br />
<br />
Obecnie istnieją różne placówki rządowe i naukowe, które próbują odgrzebywać te sprawy. Australijska demokracja przejrzała na oczy i próbuje się zrehabilitować w oczach świata, a zwłaszcza organizacji UNESCO przy ONZ i innych zajmujących się obroną praw człowieka. Jednakże wśród naukowców istnieją – jak zwykle – poważne rozbieżności zdań. Jedni przesłuchują Aborygenów, którzy historie masakr, skradzionych pokoleń i rasizmu białych przechowują w ustnych przekazach od kilku generacji; inni przesłuchują białych potomków i przeglądają archiwa rodzinne sprawców tych masakr. O ile pierwsza frakcja jest bardziej obiektywna i stara się dociec prawdy, druga frakcja subiektywnie próbuje wybielić sprawców. Odbywa się to na ogół przy pomocy znacznego zaniżania liczebności ofiar oraz badania „oficjalnych raportów policyjnych”, które do tej pory istnieją w archiwach. Gdy te raporty mówią o zastrzeleniu w obronie własnej trzech Aborygenów, należy to odczytywać, że ofiarą masakry padło od 30 do 50 mężczyzn, kobiet, starców i dzieci. Jeśli mówi się w raporcie, że Aborygeni robiący trudności zostali przegonieni z okolicy, należy to odczytywać, że nigdzie nie poszli, lecz zostali totalnie zlikwidowani. <br />
<br />
Jednakże raporty były pisane jedynie wtedy, gdy w masakrze uczestniczyła policja. Dowódca wyprawy musiał sporządzić opis wypadków z podaniem przyczyny interwencji policji oraz „dokładną” liczbą zabitych Aborygenów oraz okoliczności w jakich zastrzelenie miało miejsce. Schemat takiego raportu był więc ściśle określony i oficer musiał się go trzymać, ale treść była jednym wielkim stekiem kłamstw. Na przykład uczestnicy wyprawy strzelali zawsze w obronie własnej, gdy stawało się jasne, że Aborygen sięgając po oszczep miał zamiar zaatakować białego. Wina zawsze leżała po stronie Aborygenów, bo to oni – jak mówiły raporty – rozpraszali pasące się stada, zabijali poszczególne sztuki, naruszali granice posiadłości i farm, kradli, napadali na farmy itd. Wyprawa policji była zawsze organizowana na prośbę pokrzywdzonych farmerów i społeczności danej okolicy. Wyprawa zawsze zabijała dwóch lub trzech mężczyzn, ewentualnie raniła kilku innych, a reszcie pozwalano uciec, mając nadzieję, że wyciągną odpowiednie wnioski z otrzymanej lekcji. Z tego samego powodu wyprawa nie była w stanie złapać ewentualnych sprawców przestępstw, bo mając nieczyste sumienia pierwsi uciekali, gdy pojawili się biali. Według tych raportów policja nigdy nie zabiła nikogo niewinnego. Oczywiście mowy nie było o żadnych gwałtach oraz mordowaniu kobiet, starców i dzieci.<br />
<br />
Te raporty istnieją do dziś i w obliczu prawa są jedynym dowodem rzeczowym tego, co się wtedy działo. Te same raporty są dowodem, że dzisiejsi Aborygeni w swoich zeznaniach na podstawie ustnych przekazów otrzymanych od wcześniejszych pokoleń, mocno przesadzają. Jeżeli Aborygeni dzisiaj twierdzą, że w danym czasie i okolicy nastąpiła masakra, a nie istnieje żaden raport policyjny na ten temat, oznacza to, że żadnej masakry nie było, zaś historia jest zmyślona.<br />
<br />
Tymczasem Aborygeni nie mają powodu kłamać i nie kłamią, lecz podają informacje uzyskane od swoich niedalekich przodków. Opowieści o masakrach i innych tego typu wydarzeniach z tamtych lat na stałe weszły w skład aborygeńskiej gnozy i jako takie nie mogą być zmieniane przez kolejne osoby relacjonujące. Również liczba zamordowanych jest ścisła, bo chociaż Aborygeni wówczas nie umieli liczyć na modłę białych, ale od czasu masakry podawane są listy imion, których następne pokolenia muszą się uczyć na pamięć. Ponieważ imię każdego Aborygena lub Aborygenki jest unikalne, nie może być mowy o powtarzaniu tych samych imion w odniesieniu do różnych przypadków i innych pomyłkach.<br />
<br />
Jak widać nadal istnieje tendencja, żeby jak się tylko da wybielić już wystarczająco „białą” historię ostatnich dwustu lat Australii. Do dzisiejszego dnia żyją potomkowie morderców i wielu z nich to osoby dzisiaj szanowane i zajmujące wysokie stanowiska w biznesie i instytucjach rządowych. Ci potomkowie są po obu stronach barykady, bo ich przodkowie gardząc w sensie ogólnym „dzikimi”, nie pogardzali ich kobietami, gdy tylko nadarzyła się okazja. Każdy Aborygen o jasnej skórze ma w sobie europejskie geny. O ile mieszańcom nie zależy na dochodzeniu, kto był autorem rozbielenia ich skóry, o tyle ci szanowani dzisiaj biali zabiegają o to, żeby ich przodkowie w żaden sposób nie byli zamieszani w eksterminację Aborygenów i ich rozbielania, które następowało głównie w wyniku brutalnych gwałtów. Robi się zatem wszystko, żeby ukryć ewentualne koneksje korzystając z usług usłużnych historyków, którzy podważają każdą wersję wydarzeń przedstawianą przez Aborygenów. Mimo to raporty mówią same za siebie, bo pisane i podpisane były przez dowódców oddziałów, których nazwiska są znane. Jeżeli policjant napisał raport, to znaczy, że uczestniczył w wyprawie karnej, a jakie te wyprawy były i czym się kończyły, wiemy z innych dokumentów. Znane są również nazwiska niektórych uczestników wypraw karnych, w których policja nie brała udziału. Zostały zapamiętane, bo ich nosiciele w tamtych czasach chodzili w glorii sławy. Niemniej jednak, ponieważ nazwiska anglosaskie nie są unikalne, zawsze można powiedzieć, że tym „Smithem”, który wtedy wymordował plemię, nie był mój przodek. <br />
<br />
Choć pewien procent białych osadników pochodził z Polski, pocieszające jest, że wśród długiej listy morderców nie ma ani jednego polsko brzmiącego nazwiska. Nie ma też nazwisk niemieckich, duńskich i holenderskich. Oznacza to zatem, że najbardziej spragnionymi krwi tubylczej byli Anglicy, Szkoci, Irlandczycy i Walijczycy, co zresztą potwierdziło się zarówno wcześniej, jak i później w Ameryce, Afryce i Azji, czyli wszędzie tam, gdzie byli brytyjscy kolonizatorzy.</span>Unknownnoreply@blogger.com3